Cukier. Coś, co ratowało mnie przed całkowitym zaśnięciem za kółkiem,
kiedy to czekając na swoją kolej wyjazdu ze skrzyżowania, poruszałem
się z prędkością żółwia. Co ja gadam, nawet ślimak by mnie wyprzedził w
tym korku. Dlatego też co jakiś czas popijałem gazowany napój z puszki, w
którym zawarta kofeina od razu pobudzała mnie do życia. Wierzyłem
jednak w to, że jeśli i ona by zawiodła, kierowcy jadący za mną byliby
na tyle mili i tak długo używaliby klaksonu, aż sam bym się nie obudził.
Widząc pojawiające się w oddali zielone światło, zmniejszyłem nieco
nacisk na sprzęgło, niczym leniwiec poruszając się do przodu. Nie
przejechałem jednak nawet kilkunastu metrów, gdyż znów zmuszony zostałem
do zatrzymania się. I tak przez bitą godzinę, próbując wyjechać z
miasta, po czym ruszyć do domu. Nie miałem już tutaj czego więcej szukać
— czarna robota będąca szukaniem informacji wykonana, Azami zniknęła,
chcąc zlizać przysłowiową śmietankę sama, a ja byłem już niepotrzebny:
nie, żeby to była dla mnie nowość. Poza tym, skoro już chciała robić to
wszystko na własną rękę, wystarczyło powiedzieć prosto w oczy, a nie
zostawiać jakiś świstek papieru. Jak jednak na mnie przystało, o jej
nieobecności dowiedziałem się dopiero późnym wieczorem, kiedy to po
przejrzeniu wszystkich dokumentów tamtej organizacji wraz z Tomem,
chciałem z nią ustalić dalszy plan działania. Wtedy dopiero
zorientowałem się, że ta nie wróciła z kuchni, dokąd poszła się podobno
czegoś napić... 6 godzin wcześniej. Na nic zdały się wówczas próby
odnalezienia jej czy też skontaktowania się — dosłownie zniknęła z
powierzchni ziemi, zupełnie jakby ktoś taki jak ona w ogóle nie istniał.
Chociaż, jeśli dłużej się nad tym zastanowić, zdawałem sobie sprawę z
tego, gdzie mogę ją znaleźć. Miałem jednak cichą nadzieję na to, że w
jej głowie pozostało choć odrobinę zdrowego rozsądku, aby trzymać się od
tamtego miejsca z daleka. Niestety, kiedy ta nie dała żadnego znaku
życia przez dwa dni, nie widziałem większego sensu w dalszym okupowaniu
kanapy w lokum naszego informatora. Poświęcając całą wczorajszą noc na
pobieranie, drukowanie oraz ponowne czytanie tamtych akt, z samego rana
postanowiłem opuścić miasto i wrócić do tego czegoś nazywanego przeze
mnie domem. Aby jednak to zrobić, najpierw będę musiał przecierpieć w
tej metalowej puszce ładnych kilkanaście godzin, wypijając przy tym
hektolitry cukrowej wody. No właśnie. Trzeba uzupełnić zapasy.
Po jakimś czasie udało mi się wreszcie dostać na przedmieścia.
Stamtąd była już prosta droga do Nowego Jorku, lecz zanim całkowicie
pożegnałem się z tą częścią stanu Floryda, zatrzymałem się pod jednym z
okolicznych sklepików połączonym ze stacją paliw. Pierwszym krokiem z
mojej strony było napełnienie baku do pełna, a następnie wykupienie
chyba połowy jedzenia z wcześniej wspomnianego lokalu. Tak przygotowany
znów zasiadłem za kółkiem, ruszając w dalszą trasę. Pech chciał, że
przebiegała ona tuż pod drzwiami tamtej organizacji, co dzięki wielu
wspomnieniom nie pozwoliło mi przejechać obok niej obojętnie. Jakież
zatem było moje zdziwienie, kiedy zamiast zastać nieskazitelnie biały
budynek w miejscu, w którym powinien on stać, moje oczy ujrzały obraz
nasuwający na myśl bombardowanie w czasach II wojny światowej. Po
siedzibie tamtych pomyleńców pozostała jedynie kupka gruzu, z której
gdzieniegdzie wystawał metalowy pręt konstrukcji czy też palił się
pomniejszy ogień. Unoszący się natomiast w powietrzu dym świadczył o
tym, że budynek ten zawalił się stosunkowo niedawno. Zaniepokojony tym
faktem zwolniłem, próbując przyjrzeć się dokładniej tej ruinie. I chyba
zrobiłem to w odpowiednim momencie, gdyż w ostatniej sekundzie
zatrzymałem się przed przebiegającym przez ulicę, płonącym facetem. Tak,
płonącym. Całe jego ubranie, będące znienawidzonym mi kitlem lekarskim z
czerwoną obwódką, całkowicie zajęło się ogniem. Idiota, zamiast je
ściągnąć bądź zacząć się turlać po ziemi, wolał biegać jak opętany przez
jakiegoś demona. Przypłacił to zapewne swoim życiem, choć nie mam co do
tego pewności. Zamiast bowiem mu pomóc, zignorowałem jego męczarnie i
wysiadłem z pojazdu, po czym rozejrzałem się dookoła. Na drodze, poza
mną oraz tamtym niedoszłym trupem, nie było żadnej żywej duszy. Żywej,
gdyż na terenie posesji tamtej zgrai wszędzie leżały trupy. Dosłownie.
Gdzie nie spojrzało się okiem, szczątki tamtych debili płonęły bądź też z
wolna zaczęły przeradzać się w popiół, którego, nawiasem mówiąc, było
aż nadto w powietrzu. Wzrokiem przeszukałem teren w celu zlokalizowania
sprawcy ów masakry, a kiedy go nie znalazłem, nie wiem w sumie nawet, po
co zerknąłem ku górze, na niebo. I wtedy wszystko stało się jasne.
Niewiele myśląc, rzuciłem w TO COŚ pomniejszą kulą ognia, nie dziwiąc
się ani trochę, kiedy została odrzucona niczym pluszowa piłeczka.
Bardziej interesowałem się bowiem tym, że jakaś niewidzialna siła
podniosła mnie ku górze, niczym dłoń gigantycznego króla bananowego gaju
— znanego również jako King Kong — miażdżąc moje płuca. Każdy oddech
był istną walką o przetrwanie, a poruszenie ręką praktycznie niemożliwe.
Odruchowo zerknąłem w dół, a widząc wciąż oddalającą się ziemię, w
duchu pochwaliłem siebie za brak lęku wysokości. Inaczej trudno byłoby
mi się skupić na rozmowie z osobą, która na 99% jest odpowiedzialna za
tą rzeź w ośrodku. Niemal ze stoickim spokojem odezwałem się jako
pierwszy, choć kpina doskonale słyszalna w moim głosie była nie do
poskromienia.
- Proszę, proszę, kogo my tu mamy? — zapytałem jak gdyby
nigdy nic, patrząc prosto na dziewczynę — Chyba ktoś tu dzisiaj wstał
lewą nogą, no nie?
Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza, a przynajmniej do
czasu, aż nie przeciął jej odgłos pękającej kości. Mojej kości, a
dokładniej żebra. Huh, nieco boli, ale to nic.
- Widzę, że
rozmowna też zbyt nie jesteś. — rzuciłem, nawet nie krzywiąc się z bólu
pomimo tego, że wewnątrz mojego brzucha miałem jakby kilogram
wbijających się w organy gwoździ. Może być niewesoło — W takim razie mam
nadzieję, że łamanie tych gałązek sprawia ci radość. Na szczęście mam
ich jeszcze 23, choć nie ukrywam, że resztę chcę zachować w jednym
kawałku.
Na te słowa, zamiast zmniejszyć siłę uścisku, niewidzialna
dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej, wypychając wręcz z moich płuc resztę
tlenu. Zdecydowanie dobrze to się nie skończy.
- Dobra, może inaczej... — wydusiłem z siebie, próbując
brzmieć jak najbardziej naturalnie — Jeśli już zdążyłaś wyżyć się na
tych pomyleńcach, może w końcu byłabyś tak łaskawa i odstawiła mnie na
ziemię, samej też znikając z widoku. Nie chcemy przecież, żeby ludzie...
W tym też momencie przerwała mi głosem całkowicie wypranym z
emocji, a jego ton zdawał się nie być jej własnym, a kogoś innego.
Słuchałem tego, co miała mi do powiedzenia z największą uwagą, próbując
nie pominąć żadnego szczegółu. Azami zaczęła bowiem opowiadać mi o tym,
czego też dokonała do chwili obecnej oraz jakie ma teraz plany. Nawet
nie wiem, czym sobie zasłużyłem na zaszczyt poznania jej wizji na
przyszłość (a to, że poczułem się wtedy jak Pepe Pan Dziobak w
laboratorium Dundersztyca, to tylko drobny szczegół). Uczepiłem się
jednak jednego wypowiedzianego przez nią zdania, przez które poczułem
coś na kształt zrezygnowania. Jeśli już chciała wyżyć się na tych
idiotach poprzez mordowanie ich rodzin, mogła to zrobić na ich oczach, a
dopiero później pozwolić tym pseudo lekarzom zginąć. Taka kolejność
jest o wiele lepsza niż ta wykorzystana przez nią oraz nie ma co ukrywać
— o wiele bardziej zjawiskowa i pożyteczna.
- Więc na co czekasz? — zapytałem, a widząc jej
zdezorientowanie, uśmiechnąłem się do siebie w myślach — Z twoich słów
oraz czynów wnioskuję, że chcesz wybić co najmniej połowę stanu z byle
kaprysu. Pytam się więc, kiedy i mnie pozwolisz kopnąć w kalendarz, bo
nieco już mnie zaczyna nudzić to wiszenie nad ziemią. A skoro ty masz
zły dzień, czemu nie urozmaicić go moją śmiercią? — w tym momencie
przerwałem na chwilę, znów próbując jakoś napełnić płuca powietrzem — No
dalej, na co czekasz? Przecież nie różnię się praktycznie niczym od
tych rodzin, które zapewne nie miały zielonego pojęcia, nad czym pracują
ich bliscy. Poza tym, skąd wiesz, może i mój ojciec tutaj pracował?
Może to właśnie on torturował twojego brata, siostrę? Powiedz mi, że nie
byłabyś i na mnie wściekła! Więc na co czekasz?! — podniosłem głos, co
nie było zbyt inteligentnym posunięciem w mojej obecnej sytuacji — Co ci
szkodzi?! Zabij mnie, a inni będą mogli cię spokojnie przyrównać do
tamtych pomyleńców, którzy podobnie jak ty teraz znęcali się nad innymi.
Więc na co czekasz?! — powtórzyłem po raz kolejny, uśmiechając się
niczym szaleniec — Dajesz, Azami. Zabij mnie i bądź jak tamci. Co ci
szkodzi? Przecież od zawsze chciałaś zemsty za to, co zrobili tobie i
twojemu rodzeństwu. Więc na co czekasz, Azami? Zabij mnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wędrowcze, oto masz możliwość pozostawienia po sobie śladu! Proszę o podpisanie się nickiem na howrse/imieniem postaci na Divided Kingdom. Obraźliwe i anonimowe komentarze będą usuwane!