06 kwietnia 2018

Od Alexa C.D Azami

Cukier. Coś, co ratowało mnie przed całkowitym zaśnięciem za kółkiem, kiedy to czekając na swoją kolej wyjazdu ze skrzyżowania, poruszałem się z prędkością żółwia. Co ja gadam, nawet ślimak by mnie wyprzedził w tym korku. Dlatego też co jakiś czas popijałem gazowany napój z puszki, w którym zawarta kofeina od razu pobudzała mnie do życia. Wierzyłem jednak w to, że jeśli i ona by zawiodła, kierowcy jadący za mną byliby na tyle mili i tak długo używaliby klaksonu, aż sam bym się nie obudził. Widząc pojawiające się w oddali zielone światło, zmniejszyłem nieco nacisk na sprzęgło, niczym leniwiec poruszając się do przodu. Nie przejechałem jednak nawet kilkunastu metrów, gdyż znów zmuszony zostałem do zatrzymania się. I tak przez bitą godzinę, próbując wyjechać z miasta, po czym ruszyć do domu. Nie miałem już tutaj czego więcej szukać — czarna robota będąca szukaniem informacji wykonana, Azami zniknęła, chcąc zlizać przysłowiową śmietankę sama, a ja byłem już niepotrzebny: nie, żeby to była dla mnie nowość. Poza tym, skoro już chciała robić to wszystko na własną rękę, wystarczyło powiedzieć prosto w oczy, a nie zostawiać jakiś świstek papieru. Jak jednak na mnie przystało, o jej nieobecności dowiedziałem się dopiero późnym wieczorem, kiedy to po przejrzeniu wszystkich dokumentów tamtej organizacji wraz z Tomem, chciałem z nią ustalić dalszy plan działania. Wtedy dopiero zorientowałem się, że ta nie wróciła z kuchni, dokąd poszła się podobno czegoś napić... 6 godzin wcześniej. Na nic zdały się wówczas próby odnalezienia jej czy też skontaktowania się — dosłownie zniknęła z powierzchni ziemi, zupełnie jakby ktoś taki jak ona w ogóle nie istniał. Chociaż, jeśli dłużej się nad tym zastanowić, zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie mogę ją znaleźć. Miałem jednak cichą nadzieję na to, że w jej głowie pozostało choć odrobinę zdrowego rozsądku, aby trzymać się od tamtego miejsca z daleka. Niestety, kiedy ta nie dała żadnego znaku życia przez dwa dni, nie widziałem większego sensu w dalszym okupowaniu kanapy w lokum naszego informatora. Poświęcając całą wczorajszą noc na pobieranie, drukowanie oraz ponowne czytanie tamtych akt, z samego rana postanowiłem opuścić miasto i wrócić do tego czegoś nazywanego przeze mnie domem. Aby jednak to zrobić, najpierw będę musiał przecierpieć w tej metalowej puszce ładnych kilkanaście godzin, wypijając przy tym hektolitry cukrowej wody. No właśnie. Trzeba uzupełnić zapasy.
Po jakimś czasie udało mi się wreszcie dostać na przedmieścia. Stamtąd była już prosta droga do Nowego Jorku, lecz zanim całkowicie pożegnałem się z tą częścią stanu Floryda, zatrzymałem się pod jednym z okolicznych sklepików połączonym ze stacją paliw. Pierwszym krokiem z mojej strony było napełnienie baku do pełna, a następnie wykupienie chyba połowy jedzenia z wcześniej wspomnianego lokalu. Tak przygotowany znów zasiadłem za kółkiem, ruszając w dalszą trasę. Pech chciał, że przebiegała ona tuż pod drzwiami tamtej organizacji, co dzięki wielu wspomnieniom nie pozwoliło mi przejechać obok niej obojętnie. Jakież zatem było moje zdziwienie, kiedy zamiast zastać nieskazitelnie biały budynek w miejscu, w którym powinien on stać, moje oczy ujrzały obraz nasuwający na myśl bombardowanie w czasach II wojny światowej. Po siedzibie tamtych pomyleńców pozostała jedynie kupka gruzu, z której gdzieniegdzie wystawał metalowy pręt konstrukcji czy też palił się pomniejszy ogień. Unoszący się natomiast w powietrzu dym świadczył o tym, że budynek ten zawalił się stosunkowo niedawno. Zaniepokojony tym faktem zwolniłem, próbując przyjrzeć się dokładniej tej ruinie. I chyba zrobiłem to w odpowiednim momencie, gdyż w ostatniej sekundzie zatrzymałem się przed przebiegającym przez ulicę, płonącym facetem. Tak, płonącym. Całe jego ubranie, będące znienawidzonym mi kitlem lekarskim z czerwoną obwódką, całkowicie zajęło się ogniem. Idiota, zamiast je ściągnąć bądź zacząć się turlać po ziemi, wolał biegać jak opętany przez jakiegoś demona. Przypłacił to zapewne swoim życiem, choć nie mam co do tego pewności. Zamiast bowiem mu pomóc, zignorowałem jego męczarnie i wysiadłem z pojazdu, po czym rozejrzałem się dookoła. Na drodze, poza mną oraz tamtym niedoszłym trupem, nie było żadnej żywej duszy. Żywej, gdyż na terenie posesji tamtej zgrai wszędzie leżały trupy. Dosłownie. Gdzie nie spojrzało się okiem, szczątki tamtych debili płonęły bądź też z wolna zaczęły przeradzać się w popiół, którego, nawiasem mówiąc, było aż nadto w powietrzu. Wzrokiem przeszukałem teren w celu zlokalizowania sprawcy ów masakry, a kiedy go nie znalazłem, nie wiem w sumie nawet, po co zerknąłem ku górze, na niebo. I wtedy wszystko stało się jasne. Niewiele myśląc, rzuciłem w TO COŚ pomniejszą kulą ognia, nie dziwiąc się ani trochę, kiedy została odrzucona niczym pluszowa piłeczka. Bardziej interesowałem się bowiem tym, że jakaś niewidzialna siła podniosła mnie ku górze, niczym dłoń gigantycznego króla bananowego gaju — znanego również jako King Kong — miażdżąc moje płuca. Każdy oddech był istną walką o przetrwanie, a poruszenie ręką praktycznie niemożliwe. Odruchowo zerknąłem w dół, a widząc wciąż oddalającą się ziemię, w duchu pochwaliłem siebie za brak lęku wysokości. Inaczej trudno byłoby mi się skupić na rozmowie z osobą, która na 99% jest odpowiedzialna za tą rzeź w ośrodku. Niemal ze stoickim spokojem odezwałem się jako pierwszy, choć kpina doskonale słyszalna w moim głosie była nie do poskromienia.
- Proszę, proszę, kogo my tu mamy? — zapytałem jak gdyby nigdy nic, patrząc prosto na dziewczynę — Chyba ktoś tu dzisiaj wstał lewą nogą, no nie?
Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza, a przynajmniej do czasu, aż nie przeciął jej odgłos pękającej kości. Mojej kości, a dokładniej żebra. Huh, nieco boli, ale to nic.
- Widzę, że rozmowna też zbyt nie jesteś. — rzuciłem, nawet nie krzywiąc się z bólu pomimo tego, że wewnątrz mojego brzucha miałem jakby kilogram wbijających się w organy gwoździ. Może być niewesoło — W takim razie mam nadzieję, że łamanie tych gałązek sprawia ci radość. Na szczęście mam ich jeszcze 23, choć nie ukrywam, że resztę chcę zachować w jednym kawałku.
Na te słowa, zamiast zmniejszyć siłę uścisku, niewidzialna dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej, wypychając wręcz z moich płuc resztę tlenu. Zdecydowanie dobrze to się nie skończy.
- Dobra, może inaczej... — wydusiłem z siebie, próbując brzmieć jak najbardziej naturalnie — Jeśli już zdążyłaś wyżyć się na tych pomyleńcach, może w końcu byłabyś tak łaskawa i odstawiła mnie na ziemię, samej też znikając z widoku. Nie chcemy przecież, żeby ludzie...
W tym też momencie przerwała mi głosem całkowicie wypranym z emocji, a jego ton zdawał się nie być jej własnym, a kogoś innego. Słuchałem tego, co miała mi do powiedzenia z największą uwagą, próbując nie pominąć żadnego szczegółu. Azami zaczęła bowiem opowiadać mi o tym, czego też dokonała do chwili obecnej oraz jakie ma teraz plany. Nawet nie wiem, czym sobie zasłużyłem na zaszczyt poznania jej wizji na przyszłość (a to, że poczułem się wtedy jak Pepe Pan Dziobak w laboratorium Dundersztyca, to tylko drobny szczegół). Uczepiłem się jednak jednego wypowiedzianego przez nią zdania, przez które poczułem coś na kształt zrezygnowania. Jeśli już chciała wyżyć się na tych idiotach poprzez mordowanie ich rodzin, mogła to zrobić na ich oczach, a dopiero później pozwolić tym pseudo lekarzom zginąć. Taka kolejność jest o wiele lepsza niż ta wykorzystana przez nią oraz nie ma co ukrywać — o wiele bardziej zjawiskowa i pożyteczna.
- Więc na co czekasz? — zapytałem, a widząc jej zdezorientowanie, uśmiechnąłem się do siebie w myślach — Z twoich słów oraz czynów wnioskuję, że chcesz wybić co najmniej połowę stanu z byle kaprysu. Pytam się więc, kiedy i mnie pozwolisz kopnąć w kalendarz, bo nieco już mnie zaczyna nudzić to wiszenie nad ziemią. A skoro ty masz zły dzień, czemu nie urozmaicić go moją śmiercią? — w tym momencie przerwałem na chwilę, znów próbując jakoś napełnić płuca powietrzem — No dalej, na co czekasz? Przecież nie różnię się praktycznie niczym od tych rodzin, które zapewne nie miały zielonego pojęcia, nad czym pracują ich bliscy. Poza tym, skąd wiesz, może i mój ojciec tutaj pracował? Może to właśnie on torturował twojego brata, siostrę? Powiedz mi, że nie byłabyś i na mnie wściekła! Więc na co czekasz?! — podniosłem głos, co nie było zbyt inteligentnym posunięciem w mojej obecnej sytuacji — Co ci szkodzi?! Zabij mnie, a inni będą mogli cię spokojnie przyrównać do tamtych pomyleńców, którzy podobnie jak ty teraz znęcali się nad innymi. Więc na co czekasz?! — powtórzyłem po raz kolejny, uśmiechając się niczym szaleniec — Dajesz, Azami. Zabij mnie i bądź jak tamci. Co ci szkodzi? Przecież od zawsze chciałaś zemsty za to, co zrobili tobie i twojemu rodzeństwu. Więc na co czekasz, Azami? Zabij mnie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wędrowcze, oto masz możliwość pozostawienia po sobie śladu! Proszę o podpisanie się nickiem na howrse/imieniem postaci na Divided Kingdom. Obraźliwe i anonimowe komentarze będą usuwane!

Szablon wykonała Fragonia na rzecz bloga Wataha Karmazynowej Nocy. || Credits