27 grudnia 2017

Od Mishabiru C.D Dorina

Tuż nad kłębiastymi chmurami, lecz pod rozgwieżdżonym niebem, szybował biały smok, przeganiając swój cień przemieszczający się po stratocumulusach. Na jego grzbiecie, przy pierwszej i największej parze skrzydeł, siedział po turecku białowłosy mężczyzna, wpatrzony w nieboskłon. Niezrażony chłodem oraz wiatrem pozwalał, by płaszcz był szarpany przez nagłe podmuchy, tak samo, jak grzywka, która chwilami wpadała mu w oczy.
- Dlaczego rzeczywistość jest taka... - Zaczął swą wypowiedź, lecz zabrakło słów na jej dokończenie, co podsumował westchnięciem.
- Bestialska, brutalna, nieczuła, wynaturzona? - Gad swoim niskim, roznoszącym się w przestrzeni, głosem zaczął podsuwać mężczyźnie synonimy. - Mówisz o tym, co wdzieliśmy na Ziemi?
- Nie dość, że nie znalazłem tego, co chciałem, to jeszcze musiałem patrzeć na tę agresję. - Niezadowolony głos uciekł z ust Mishabiru, który nagle poczuł się przytłoczony ogromem masakry w Syrii, którą widział. - Mogłem wybrać się do kasyna, zamiast po kolejną książkę. Dlaczego tak ciężko usiąść i porozmawiać?
- Nie zmienisz wszystkich wymiarów na raz, Mishabiru. - Gad machnął skrzydłami, przedłużając tym samym szybowanie ponad dywanem z chmur.
Alvarez rozprostował nogi, by wyzbyć się doskwierającego bólu stawów, a także dość mocno potarł dłonią kark, chociaż trochę rozmasowując napięte mięśnie.
- Nie jest ci zimno? - Zapytał smok, odrobinę kierując łeb w bok, by nawiązać kontakt wzrokowy z mężczyzną.
- Grzeje mnie mój wewnętrzny ogień - Basior zaśmiał się, jednocześnie puszczając jakże zalotne oczko w stronę towarzysza.
- I przez te płomienie kobiety nie mogą przestać z tobą rozmawiać, a ty je bezczelnie zbywasz. - Usłyszeć taki wyrzut z pyska smoka był nieco uwłaczający. - Naprawdę nie zamierzasz znaleźć kogoś dla swojego serca?
Pierwsza odpowiedź brzmiała krótko i zwięźle, a było nią głębokie westchnięcie, wyrzucające z ust obłok pary.
- Dobrze wiesz, że mam ważniejsze sprawy na głowie. - Odgarnął grzywkę z oczu, spoglądając w dół, by uniknąć ślepi gada, który w końcu odwrócił głowę w kierunku lotu. - Nie chcę mieć więcej słabych punktów.
Druga część wypowiedzi nie została zaakcentowana, a wymówiona obojętnie, lecz smok bez problemu wyczuł drobinkę żalu. Cisza między nimi przerywana była przez świst wiatru przelatującego po skrzydłach gada.
- Powinniśmy odpocząć, a do domu jeszcze daleko, więc obniż lot. Pod nami powinno być miasto. - Smok poczynił to, co chciał przyjaciel.
Przebiwszy się przez puch chmur, ujrzeli otulone śniegiem rzędy budynków, częściowo oświetlone przez rzadko rozstawione uliczne latarnie. Godzina musiała być już bardzo późna, gdyż nie dało się nikogo zauważyć, a co dopiero usłyszeć. Smok zwinął swe długie ciało niczym wąż i lekko wylądował na drodze, zaś wilkołak zeskoczył z jego grzbietu, kucając nieco przy lądowaniu. Zesztywniałe stawy dały się we znaki po tak długim locie.
- Dziękuję. - Zwrócił się ku gadowi, któremu na pysk wszedł lekki uśmiech, po czym powoli jego ciało stawało się prześwitujące, aż rozbiło się w pył podobny do śniegu i w tej postaci uleciał do gwiazd, odprowadzony wzrokiem Mishabiru. - Zasłużyłeś na chwilę wytchnienia.
Ze znalezieniem otwartego lokalu nie miał najmniejszego problemu, lecz zamarzył sobie jeszcze o zjedzeniu czegoś sycącego oraz miejscu do spania, więc wybór został drastycznie zmniejszony do ilości jednego pubu. Już na samym wejściu zarezerwował sobie pokój i zamówił do jedzenia coś, czego nazwa wskazywała na to, że może być zjadliwe. Głównie zależało mu na kawałku mięsa, dlatego zadowolenie ogarnęło jego duszę, kiedy dostał ładnie wypieczony udziec, jednak nie chciał pamiętać ile musiał za niego zapłacić. O takiej późnej godzinie żaden kucharz nie gotuje za ustaloną cenę.
Stworzenia siedzące przy swoich stolikach nie zachowywały się zbyt głośno, widocznie zmęczone tak, jak Alvarez po długiej podróży. Wszechobecny spokój bardzo mu odpowiadał, dlatego poczuł się nadzwyczaj komfortowo, szczególnie po jedzeniu, i wyciągnął z kieszeni płaszcza czarną paczkę papierosów oraz zapałek. Zakupione w Imperium, chociaż od dawna stara się tego nie robić, lecz ma zbyt słabą wolę.
- Od ponad dwustu lat rzucasz palenie, tak? - Głos białego gada przepłynął przez głowę wilkołaka, który w tym samym momencie podpalił papierosa.
- Siedzisz tam na górze, to siedź - mężczyzna przysłonił dłonią usta, jednocześnie między palcami trzymając fajkę, którą właśnie się zaciągnął z wielką przyjemnością. - Zaczyna drażnić mnie to, że nigdzie nie widnieją imiona moich rodziców, ba, nawet mnie nie ma w żadnym rejestrze. Jak mam się dowiedzieć, kim była moja matka, skoro wychodzi na to, że nikt jej nie znał? - Przetarł nadgarstkiem jedno oko, po czym oparł na nim czoło, zaś włosy przysłoniły jego twarz. - „Jeśli sięgnę gwiazd, zobaczę mamę”, tak myślałem, ale okazało się, że jest to niemożliwe. Nie ma życia po śmierci, nie rodzimy się na nowo, po prostu znikamy.
- Hej, Mishabiru, czyżbyś miał zamiar się poddać?
- Chyba tak... - Westchnął, spalając papierosa w dłoni na pył. - Zaczyna mi brakować sił na szukanie czegoś, co pewnie już dawno zostało zniszczone.
Wyzuty z uczuć opadł plecami na oparcie krzesła, obojętnie wpatrując się w drewniany blat stołu. Jego samotność nie trwała zbyt długo, gdyż naprzeciw niego usiadł na ciemno ubrany mężczyzna, kryjący swą tożsamość pod kapturem. Mishabiru zmrużył nieco oczy, patrząc nań podejrzliwie. Pierwsze co mu wpadło do głowy, to myśl, że to kolejny wysłannik Imperium, lecz zapach wilkołaka był nazbyt silny, nie wspominając o dziwnym cieple uchodzącym z jego ciała. Nie wyczuł ani krzty złej magii, aczkolwiek pozostał czujny.
- Dobrze wychowana osoba zdjęłaby kaptur siedząc przy stole. - Zwrócił uwagę nieznajomemu, który w odpowiedzi cmoknął z niezadowoleniem, by po chwili zsunąć z głowy nakrycie.
Śnieżnobiałe włosy nie były takim zdziwieniem dla Alvareza, jak spiczaste uszy niczym u elfa. Złote tęczówki przenikliwie patrzyły na Mishabiru, który lekko się uśmiechnął.
- Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem, ale tylko ten stolik wydał mi się być przyjazny. - Takiego wyznania z jego strony się nie spodziewał.
Co gorsza, owe wyznanie uniemożliwiło dalszą rozmowę na jakikolwiek temat, bo zaciął obie strony.
- Nie, w niczym. - Odparł Alvarez, w tej samej chwili zaczynając gubić się wśród swoich myśli.
Jakiś typ dosiadł się do niego bez pytania o zgodę, za wczesna godzina, by iść spać, ale nie chciał też z nim siedzieć, bo czuł mały dyskomfort. Tak źle i tak niedobrze. Nawet nie miał się czym zająć, smok ucichł, równie dobrze mógł się schlać, jednak szkoda było mu pieniędzy. Mimowolnie ziewnął, w ostatniej chwili dłonią zakrywając rozdziawioną paszczę. Chudym palcem otarł zalążki łez w kącikach oczu, by wzrokiem zacząć błądzić wokół postaci nieznajomego, jakoby chcąc dowiedzieć się, skąd te dziwne uczucie ciepła.
Wtedy właśnie kątem oka zauważył, jak do lokalu wchodzi kolejny dziwak odziany w długi płaszcz. Co gorsza, zmierzał wprost do stolika Mishabiru, który wewnętrznie się załamał.
Czemu przyciągam same nadzwyczajne stworzenia?
W całym tym gwarze podpitych osób w ogóle nie było słychać, aby nowy gość szedł po drewnianej, skrzypiącej podłodze. Omijając inne stoliki, nieubłaganie zbliżał się do stolika, przy którym siedział Mishabiru z nowym znajomym. Kiedy to zatrzymał się i jednocześnie sięgnął do obu kieszeni płaszcza, wilkołaki wykazały gotowość do obrony poprzez podniesienie się z miejsc. Stworzenie z brodą, bo tylko tyle widział Alvarez, niższe od niego, rzuciło na stół dwie koperty, opisane kaligraficznie ich imionami, po czym bez słowa zmierzyło ku wyjściu.
Nikt z obecnych nie zauważył dziwnego zajścia, jakby tylko dwa białowłose wilki go widziały. W ciszy z powrotem zajęli swoje miejsca, od razu zabierając się za otwarcie kopert. Ktoś patrzący z boku mógł powiedzieć, że wyglądają jak swoje klony.
~ Ten list nie jest pomyłką.
Jako jeden z wyższych urzędników Imperium działający w opozycji przeciw Mroku, proszę się Ciebie o pomoc.
Na najniższym poziomie piwnicy Senatu schowano przedmiot gromadzący magię dla miast, jednak jest ona zbierana w okrutny sposób magicznym istotom. Jeśli owy przedmiot zostanie zniszczony, będziemy o krok bliżej do obalenia panującego zła. Jako stworzenia będące pod ciągłą obserwacją nie możemy dokonać tejże kradzieży.
W kopercie powinna znajdować się bransoleta upoważniająca do przebywania w każdym sektorze, aczkolwiek do Senatu musisz dostać się sam.
Liczymy na szybką i owocną współpracę, jak niegdyś pomogła nam Twoja matka.
Z poważaniem
~
Podpisu już nie dało się rozczytać, lecz nie był on tak interesujący, jak samo wspomnienie o matce Mishabiru. Wychodziło na to, że żył ktoś, kto wiedział o nim i o jego rodzicielce. Odrzucenie tegoż zlecenia mogło równać się z brakiem innej okazji w przyszłości, aby dowiedzieć się czegoś więcej.
Obaj zerwali się z miejsc w tym samym momencie, spojrzeli po sobie i ruszyli w kierunku baru. Tamże Mishabiru odebrał klucz do swojego pokoju, zaś nieznajomy dopiero o niego prosił, lecz nie on był teraz ważny. Interesująca sprawa miała się z wpływem tych cholernych dziwolągów z Imperium, którym znalezienie Alvareza zajęło pewnie pięć minut. I całe te przemieszczanie się szlag trafił.
W pokoju wyjął szarą bransoletę i nałożył na prawy nadgarstek. A727. Nie miał najmniejszej ochoty na odpoczynek, jednak z godzina lub dwie snu powinny wystarczyć. Włażenie do Senatu w biały dzień było szalone, jednak w czasie godziny policyjnej również do łatwych nie będzie należało, więc musiał zdecydować.

~Dwie godziny później~

Gdyby nie Galaxias, nie dostałby się do terenów Imperium tak szybko. Jeszcze przed końcem godziny policyjnej znalazł się przy granicy. Wystarczył jeden krok, aby ciężar uniemożliwiający używanie magii ogarnął jego ciało oraz duszę. Tak, czy siak, potrzebował transportu do stolicy, dlatego też nie przebierał w autach znajdujących się w mniejszej mieścinie. Musiał nieco stracić czasu na odnalezienie odpowiedniej, nieogarniętej ofiary.
Bingo.
Podrostek postanowił przyjechać z samego rana na zabawę z dziewkami różnego pokroju. Alvarez zmusił się do wejścia, wzrok skupiając głównie na obranym celu. Specjalnie i z impetem wpadł na niego, udając jedną z największych niezdar, jakie chodziły po tych ziemiach. W chaosie przemieszczania się, szarpania i krzyków ze strony młodego panicza, udało mu się niepostrzeżenie zwinąć kluczyki. Przeprosił parokrotnie, by następnie ulotnić się na zewnątrz.
Przez te wszystkie lata, w Imperium nie istniał ani nie powstał żaden pojazd, którego wilkołak nie byłby w stanie poprowadzić. Kradzionym autem dotarł do Regrant, przejechał przez najbiedniejsze strefy bez najmniejszego problemu, dopiero w B został sprawdzony, a do A prześliznął się niczym szczur. Postanowił wkroczyć do Senatu równo o dwunastej w południe, więc ostatnie pół godziny zamierzył spędzić w restauracji naprzeciwko.
Zajął miejsce w kącie lokalu, a po otrzymaniu karty menu schował się za nią. Nie mając nic lepszego do roboty począł studiować jej wnętrze, aż na samym końcu ujrzał dziwny dopisek

„Twój partner siedzi za twoimi plecami.”

Mimowolnie obejrzał się, ale jedyne co ujrzał, to goła ściana. Nie, chwila. Siedział obok przejścia do dalszej części lokalu, więc...
Wstał od stolika, przeszedł może z pięć kroków i wyjrzał zza rogu. Przy stole siedział nie kto inny, jak białowłosy mężczyzna spotkany parę godzin temu w kompletnie innym miejscu.
- Czy posiadamy ten sam cel? - Zapytał z ciekawości, siadając tuż obok.
Zawsze istniała możliwość, iż ktoś się pomylił.
- Senat - odparł tamten, co tylko utwierdziło Mishabiru w przekonaniu, że Imperium to zbiorowisko popapranych istot.
- Jak zamierzasz się tam dostać, skoro nawet nie posiadamy mapy? - Alvarez spojrzał nań, na co ten się uśmiechnął i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza złożoną kartkę.- Przyjmij poprawkę - Uśmiechnął się nadzwyczaj perfidnie, podając ją długowłosemu. - To ty jej nie posiadasz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wędrowcze, oto masz możliwość pozostawienia po sobie śladu! Proszę o podpisanie się nickiem na howrse/imieniem postaci na Divided Kingdom. Obraźliwe i anonimowe komentarze będą usuwane!

Szablon wykonała Fragonia na rzecz bloga Wataha Karmazynowej Nocy. || Credits