17 grudnia 2017

Od Shaytana do Jean

Od razu zauważyłem drobną kobietę furry. Prześlizgiwała się wśród tłumu, na chwilę zatrzymała się, by zatańczyć do melodii granej przez zespół. Miała idealnie przycięte długie włosy, rude i lśniące. Jej dziwny, kompletnie nie pasujący do środowiska w jakim się znalazła trencz sięgał jej do kolan. Nie wyglądała raczej jak zwyczajna klientka nielegalnej knajpy i wyrózniała się wśród trzech czy czterech dziesiątek tancerzy tłoczących się na niewielkim parkiecie. Jednak było w niej coś jeszcze, coś sennego i dziwnego. Muzycy grali szybko, ale ona tańczyła w wolniejszym zmysłowym tempie. Jej sierść była idealnie biała, lecz nie pylistą bielą pudru. Wijąc się niczym wąż tuż przed saksofonistą, odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy. Kiedy to zrobiła, na tle jej czerwonych ust pojawił się jeden kieł. Uświadomiwszy to sobie, zachichotała i uniosła dłoń do warg. Po chwili ząb zniknął. Tymczasem Alfie, który w tym momencie musiał się już trzymać baru, dalej opowiadał swoją historyjkę.
– Powiezziałem mu... Shay, szy ty mnie słuchasz? 
– Oczywiście, Alfie.
 Alfie był bardzo przystojnym i zabawnym stałym klientem, który lubił dobrze skrojone garnitury i mocne koktajle. Opowiadał urocze historyjki i równie uroczo się uśmiechał. Był bankierem albo coś w tym rodzaju. Może maklerem. W tych czasach wszyscy mieli coś wspólnego z pieniędzmi. 
– ...powiezziałem mu, że nie mosze zabrać łódki do pokoju w hotelu. Na co on: „Pewnie, sze mogę. Jestem kapitanem!”. Powiezziałem, powiezziałem mu, powiezziałem... 
– Chwileczkę, Alfie. Muszę się czymś zająć. 
– Właśnie przechozzę do najlepszego... 
– Chwileczkę – powtórzyłem i poklepałem przyjaciela po ramieniu. – Zaraz wracam. Alfie podążył za moim spojrzeniem i trafił na dziewczynę.
– Smakowita babeczka – powiedział, kiwając głową. – Ale nie sądziłem, że jest w twoim guście.
– Mój gust jest uniwersalny – odparłem ze śmiechem.
– Ruszszaj więc. Nie będzie tu całą noc. Przypilnuję baru– Alfie klepnął w kontuar. – Moszesz mi zaufać. Skinąłem na Maxa, mojego doskonałego barmana, a Max natychmiast przyrządził kolejny koktajl South Side dla Alfiego. – Żeby ci nie zaschło w gardle, kiedy mnie nie będzie.
– Dzięki – powiedział Alfie, kiwając głową. – Dobry z ciebie chłop, Dry.
Nazwałem ten bar „U pana Suchego”. Ameryka w teorii była teraz całkiem „sucha”, gdyż alkohol ograniczono. W rzeczywistości jednak większość miejsc była „mokra” – wprost tonęła w wódzie. Szczególnie Nowy Jork. Wszyscy w Nowym Jorku pili, głównie młodzi, z tym większą przyjemnością, że robili to nie do końca legalnie. Knajpy podające nielegalnie alkohol były moim zdaniem jednym z największych osiągnięć ludzkości. Kameralne, radosne, nielegalne, ale jednocześnie nie niemoralne – dreszczyk ryzyka bez prawdziwego niebezpieczeństwa. „U pana Suchego” nie było dużym lokalem – tego typu knajpy rzadko bywały duże. Z samej swej natury trzymano je w tajemnicy. Mój przybytek krył się za fasadą sklepu z perukami przy 25. Ulicy. Żeby wejść do środka, należało podać hasło bardzo skutecznemu odźwiernemu, który przyglądał się potencjalnemu klientowi przez wąski otwór w okutych drzwiach na tyłach sklepu. Następnie gość przeciskał się przez wąski korytarzyk i wchodził do jednego z moich królestw – dziesięć stolików i marmurowy bar (importowany z Paryża), a za nim mahoniowe półki z butelkami wszelkiego rodzaju egzotycznych trunków, na jakich tylko udało mi się położyć ręce. Większość miejsca zajmowały magazyn i parkiet, który pulsował od uderzeń stóp tancerzy. Rankiem był czyszczony i woskowany, by usunąć ślady tysięcy kroków. Ostrożnie prześlizgnąłem się między tancerzami, z których większość była tak przejęta i upojona, że nawet nie zauważali mojej obecności. Czerpałem przyjemność z łagodnych (a od czasu do czasu mniej łagodnych) trąceń rękami i nogami. Radowało mnie ciepło ciał i poczucie, że jestem niesiony przez ruch tancerzy, którzy stawali się niemal jedną pulsującą masą. Kobieta była młoda – miała co najwyżej dwadzieścia sześć lat – i sięgała mi tylko do piersi. Pochyliłem się i szepnąłem jej do ucha.
– Może mógłbym ci postawić drinka? – spytałem. – Prywatnie? Na tyłach?
Uśmiechnęła się, znów ukazując czubek jednego kła. Poczułem się nieco uspokojony. Uśmiech z ukazywaniem czubków kłów pewnie nie był wynikiem głodu. Pijaństwo mogło sprawić, że kły nieco wystawały. A furry, wampiry i tak dalej podobnie jak ludzie, w stanie upojenia często szukały słonych przekąsek i romansów.
– Tędy – powiedziałem i odsunąłem zasłonę, ukazując krótki korytarz prowadzący do pojedynczych drzwi. Tuż za klubem stworzyłem małe i intymne pomieszczenie z barem obitym cynkowaną blachą. Ściany zdobiły duże witrażowe panele, podświetlane od tyłu żarówkami, przedstawiające boga wina Dionizosa. Tam trzymałem absolutnie najlepsze i absolutnie najgorsze ze swoich zapasów, i tam zajmowałem się najbardziej prywatnymi sprawami.
– Wydaje mi się, że nie mieliśmy okazji się poznać – powiedziałem, kiedy kobieta padła na stołek barowy i zakręciła się na nim. – Och, ja wiem, kim ty jesteś. Miała jeden z tych nowojorskich akcentów, do których dopiero się przyzwyczajałem, choć przecież przebywałem tu od kilku miesięcy. Bezczelny i szeroki, jak migający neon. Jej buty miały obtarte noski, plamę z błota, jak również ślady innych substancji, których pochodzenia wolałem się nie domyślać. To były buty do tańca i do polowania.
 – A ja jak mam się do ciebie zwracać?
 – Mów mi Jean – odpowiedziała. Wyciągnąłem butelkę zimnego szampana z dużej wanny z lodem, w której znajdowało się co najmniej sześćdziesiąt identycznych butelek.
– Podoba mi się to miejsce – stwierdziła Jean. – Ma klasę.
 – Cieszę się, że tak uważasz.
– Wiele miejsc ma klasę – dodała, sięgając do słoja na barze po parę wisienek, które wyjęła długimi pazurami.– Ale to fałszywa klasa, rozumiesz? Tu czuć prawdziwą klasę. Masz dobre wino. Na przykład, to tutaj. Wskazała na butelkę najtańszego szampana, którym właśnie napełniałem jej kieliszek. Butelka, podobnie jak wszystkie w wannie, była z pewnością ładna, ale każda z nich została napełniona tanim gazowanym winem i starannie zamknięta na nowo. Wszelkie nadnaturalne istoty mogły sporo wypić i generalnie bywały kosztowne, a byłem pewien, że dziewczyna i tak nie zauważy różnicy. Miałem rację. Jednym haustem wypiła pół kieliszka i zażądała dolewki.
– Cóż, Jean – powiedziałem, dolewając jej – rzecz jasna nie obchodzi mnie, co robisz na ulicy czy gdziekolwiek indziej, ale lubię swoich klientów. Uważam za element dobrej obsługi dopilnowanie, by Deltończycy nie zjadali ich pod moim dachem.
– Nie jestem morderczynią- odparła. – Powiedziano mi, żebym tu przyszła i spytała o ciebie.
– Ach tak? A któż był tak miły, że postanowił spytać o niepozornego mnie?
– Nikt – odparła.
– Nikt – powtórzyłem. - To jedno z moich ulubionych imion.
Na te słowa kobieta zachichotała i zakręciła się na stołku. Opróżniła kieliszek i wyciągnęła rękę. Znów go napełniłem.
 - Ta znajoma osoba...
– Nikt.
– Nikt, tak. Właśnie poznałam j... tę osobę, ale ta osoba jest jedną z naszych, rozumiesz?
– Z policji czy z Delty?.
– Delty. W każdym razie, chcieli ci coś przekazać – powiedziała. – Mówią, że masz wynosić się z Nowego Jorku.
- Naprawdę? A to z jakiego powodu?
W odpowiedzi zachichotała i na wpół zsunęła się, na wpół spadła ze stołka, by zatańczyć pijackiego charlestona w rytm muzyki dolatującej przez ściany. – Widzisz – powiedziała w tańcu – zrobi się niebezpiecznie. Coś z Przyziemnymi pieniędzmi i że to omen. Rozumiesz, to wszystko się zawali czy coś. Całe pieniądze. A kiedy tak się stanie, to znaczy, że świat się skończy...
Westchnąłem w duchu. Nowojorski Podziemny Świat był jednym z najbardziej absurdalnych miejsc, w jakich się kiedykolwiek znalazłem, co było jednym z powodów, dla których w tej chwili zajmowałem się podawaniem na wpół legalnego alkoholu Przyziemnym. Mimo to nie mogłem do końca uniknąć tych bzdur. Ludzie chodzili do barów, żeby gadać, Podziemni też. Wilkołaki miały paranoję. Wampiry kochały plotkować. Każdy miał swoją historię. Zawsze miało się coś zdarzyć, coś wielkiego. Taki był nastrój chwili. Przyziemni robili absurdalnie wielkie pieniądze na Wall Street i wydawali je na błahostki, ruchome obrazki i gorzałę. To mogłem szanować. Ale Podziemny Świat skupiał się na niewydarzonych omenach i bezsensownych rywalizacjach. Klany walczyły między sobą o panowanie nad niewielkimi, pozbawionymi znaczenia kawałkami terytorium. Anthro jak zawsze trzymały się na uboczu, od czasu do czasu zaczepiały jedynie jakiegoś zabłąkanego człowieka pod restauracją Central Park Casino i ściągały go do swojego świata obietnicą imprezy, której nigdy nie zapomni. Ale śliczna rudowłosa z niemodną fryzurą i strojem, gadająca bzdury, była przynajmniej lepsza od zaślinionego pijanego wilkołaka. Pokiwałem głową, jakbym słuchał, a w duchu policzyłem butelki brandy i rumu na półkach pod barem.
 – Widzisz, ci ludzie próbują przywołać demona...
– Przyziemni robią to aż za często – zauważyłem przenosząc na właściwe miejsce butelkę złotego rumu, który przez pomyłkę umieszczono razem z korzennym. – W tej chwili lubią również przesiadywać na szczytach masztów flagowych i spacerować po skrzydłach lecących dwupłatowców. To epoka głupich hobby.
 – Cóż, ci traktują to poważnie.
– Zawsze traktują to poważnie, Jean – odparłem.– I zawsze kończy się paskudnie. Widziałem dość Przyziemnych rozbryzganych na ścianach, by starczyło mi...
Nagle dzwonek na ścianie zaczął dzwonić gorączkowo, po czym na głównej sali rozległ się głośny krzyk: – Nalot!
Po nim nastąpiło mnóstwo kolejnych krzyków.
 – Wybacz mi na chwilę – powiedziałem. Postawiłem butelkę taniego szampana na barze i zasugerowałem, by się częstowała – byłem pewien, że zrobiłaby to nawet bez pozwolenia. Wróciłem na główną salę, gdzie zapanowało ogólne szaleństwo. Zespół się jeszcze nie zebrał, ale przestał grać. Niektórzy dopijali swoje drinki, inni biegli w stronę drzwi, a jeszcze inni krzyczeli i panikowali.
– Panie i panowie! – zawołałem. – Proszę po prostu odstawić drinki na stoliki. Wszystko będzie dobrze. Proszę pozostać na miejscach.
Miałem dość stałych klientów, by coś takiego stało się wręcz rutyną. Ci ludzie usiedli i zaczęli swobodnie zapalać papierosy, prawie nie patrząc w stronę siekier, które już przebijały się przez drzwi.
– Światła! – zawołałem. Obsługa w jednej chwili wyłączyła wszystkie światła i w knajpie zapanowała ciemność, przerywana jedynie ognikami papierosów.
– A teraz proszę was wszystkich – powiedziałem ponad wrzaskami policji, uderzeniami siekier i trzaskiem drewna. – Policzmy wszyscy do trzech. Raz!
Dołączyli niepewnie na „dwa” i „trzy”. Pojawił się niebieski błysk, a po chwili drzwi z ostatnim trzaskiem poddały się i do środka wpadła policja. Wtedy właśnie zapaliły się światła. Ale nielegalna knajpa zniknęła. Klienci znaleźli przed sobą jedynie porcelanowe czajniczki i filiżanki herbaty. Zespół jazzowy został zastąpiony przez kwartet smyczkowy, który natychmiast zaczął grać spokojną muzykę. Butelki za barem zastąpił doskonale wyposażony regał na książki. Nawet wystrój wnętrza się zmienił – wzdłuż ścian stały regały z książkami i wisiały aksamitne kotary, zasłaniające bar i zapasy alkoholu.
- Panowie! – wyciągnąłem ręce do policjantów. – Witam w naszym kółku czytelniczo-herbacianym. Właśnie mieliśmy zacząć omawiać dzisiejszą lekturę, „Judę nieznanego”. Przyszliście na czas! Być może będę was musiał prosić o zapłacenie za drzwi, ale rozumiem impuls. Po prostu nie mogliście się spóźnić na dyskusję!
Tłum zaczął się śmiać. Unosili filiżanki w stronę policjantów i machali egzemplarzami powieści. Próbowałem co jakiś czas coś zmieniać. Raz, kiedy światła zapaliły się ponownie, przeobraziłem bar w pasiekę, z ulami i bzyczącymi pszczołami wypełniającymi całe wnętrze. Innym razem było to kółko modlitewne, a wielu gości miało na sobie habity zakonne i sutanny. Zazwyczaj dezorientowało to policjantów tak bardzo, że naloty trwały krótko i były względnie łagodne. Za każdym razem jednak wyczuwałem ich rosnącą frustrację. Dziś oddziałem dowodził McMantry, najbardziej skorumpowany gliniarz, jakiego kiedykolwiek poznałem. W imię zasad nie płaciłem mu haraczu, a teraz on mścił się na barze „U pana Suchego”. Tym razem przyszli przygotowani. Każdy z policjantów miał jakieś narzędzie – co najmniej tuzin siekier, tyle samo młotów, a nawet jedną czy dwie łopaty. – Zabrać ich wszystkich – powiedział McMantry. – Każdy do suki. A później rozbierzcie tę spelunę. Schowałem dłonie za plecami, by ukryć błękitny blask, i poruszyłem palcami. W jednej chwili cztery regały odsunęły się, ukazując korytarze i drogi ucieczki. Klienci pobiegli w ich stronę. Mieli pojawić się w czterech różnych miejscach, niektórych oddalonych o kilka kwartałów. Odrobina łagodnej, ochronnej magii. Nikt nie zasługiwał na więzienie za wypicie koktajlu. Kilku policjantów próbowało ruszyć za nimi, jednak przejścia nagle okazały się ślepe. Pozwoliłem, by urok przestał działać, i knajpa wróciła do zwykłego wyglądu. W chwili dezorientacji wślizgnąłem się za pobliską zasłonę i nałożyłem na siebie urok niewidzialności. Wyszedłem zza baru i minąłem policjantów. Zatrzymałem się tylko na chwilę, by popatrzeć, jak odsuwają zasłonę i wpatrują się w ścianę, szukając sposobu otwarcia ukrytych drzwi, które ich zdaniem musiały się tam znajdować. Na zewnątrz była zimna, zimowa noc. Lepkie powietrze wypełniała wilgoć znad East River, Hudsonu, morza i bagien, wraz z dymem, popiołem, zapachami wszelkiego rodzaju potraw i ostrą wonią benzyny. Podszedłem do jednego z punktów wyjścia, gdzie stała podekscytowana gromadka klientów. Śmiali się i rozmawiali o tym, co się właśnie wydarzyło. Ta grupka składała się z moich ulubionych stałych klientów, w tym przystojnego Alfiego.
– Chodźcie! – zawołałem. – Sądzę, że powinniśmy kontynuować u mnie, nie sądzicie?
Około dziesięciu osób zgodziło się, że to doskonały pomysł. Zatrzymałem taksówkę, podobnie zrobili niektórzy z pozostałych. Wkrótce rządek wesołych taksówek był już gotów do odjazdu. W chwili, gdy ktoś jeszcze wciskał się na tylne siedzenie obok Magnusa, do okna nachyliła się Jean.
– Hej, Shay! – powiedziała. – Nie zapomnij! Uważaj na pieniądze!
Skinąłem jej uprzejmie głową, a ona zachichotała i odeszła niepewnym krokiem. Była taka drobna. Naprawdę bardzo ładna. I bardzo pijana. Później korowód taksówek ruszył i cała impreza (która najwyraźniej powiększyła się o kolejne kilkanaście osób) ruszyła w stronę hotelu Plaza.

Jean?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wędrowcze, oto masz możliwość pozostawienia po sobie śladu! Proszę o podpisanie się nickiem na howrse/imieniem postaci na Divided Kingdom. Obraźliwe i anonimowe komentarze będą usuwane!

Szablon wykonała Fragonia na rzecz bloga Wataha Karmazynowej Nocy. || Credits