31 maja 2018

Od Jeanette — Quest #10

   Jeanette była piekielnie zmęczona. Wręcz padała z nóg, bo cudowna kapitan Blake postanowiła przetrenować swoją dzielną świtę policji na torze treningowym, który wyglądał, jakby wyczołgał się z samego siódmego kręgu Piekła. Nikt jednak nie śmiał powiedzieć złego słowa, żeby nie dostać jeszcze większej dawki wycisku, niż dostali wszyscy. Teraz suka siedziała w samochodzie przed swoim blokiem, jeszcze przez chwilę się nie ruszając. Po prostu nie miała ochoty, chociaż jej myśli były już w domku, pod kołdrą. Potrzebowała także ciepłego prysznica w jakimś płynie o miłym zapachu. Tak, zdecydowanie po tym wszystkim potrzebowała odprężenia i odświeżenia. Wywlekła się z samochodu z jękiem, czując jak wielkie będzie miała zakwasy po tym wszystkim. Oh, jak cholernie wielkie. Na sztywnych nogach weszła do bloku, kierując się do windy. Kiedy nacisnęła przycisk i drzwi zamknęły się za nią, oparła się o ścianę i jeszcze raz westchnęła, już czując ten jutrzejszy ból. Po minucie była już na swoim piętrze, a po kolejnej — przy swoich drzwiach. Wsadziła klucz do zamka i przekręciła go. I powtórzyła to jeszcze kilka razy, bowiem jej drzwi miały kilka, jak nie kilkanaście zamków. Takie dziwactwo. W końcu ustąpiły, a gdy suka je delikatnie popchnęła, doznała szoku.
     Jej przytulne mieszkanko wyglądało, jakby przeszedł tam huragan. Nie, stado huraganów. Każdy ze wścieklizną. Obracała się zdezorientowana, próbując ogarnąć wzrokiem ogrom zniszczeń, ale był on po prostu zbyt, cholera, duży. Wszystko było nie na swoim miejscu, porozrzucane, podrapane, poprute. Przecież drzwi były zamknięte! Jeanette popatrzyła w stronę okna. Otwarte. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Przecież to mógł być każdy. Nawet.. nawet on. Ten, który zmienił jej życie w piekło. Szybko je zamknęła, jakby to miało w czymkolwiek pomóc. Oczywistym było, że nie pomogło, ale Jean poczuła się ciutkę bezpieczniej. Zajrzała do szuflady, gdzie trzymała swoje najcenniejsze rzeczy. Była, co dziwne, nienaruszona. Otworzyła jeszcze kilka szuflad, ale nic się tam nie zmieniło. Napastnik, kimkolwiek on był, rozwalił tylko rzeczy na wierzchu, nie ruszając nawet trudno dostępnych miejsc. Jeśli złodziej, to niezbyt inteligentny. Na wszelki wypadek jednak odbezpieczyła pistolet i poszła dalej, natykając się na podarte papiery i potłuczone naczynia. No tak, zostawiła je na blacie. Usłyszała cichy chrobot, więc jej palec powędrował na spust pistoletu. Momentalnie ocknęła się ze swojego zmęczenia, czując zagrożenie. Po cichu, żeby nie dać o sobie znać potencjalnej ofierze, przycisnęła się do ściany i na zgiętych nogach powoli podeszła do łazienki. Szarpnęła za drzwi i raptownie je otworzyła, wskakując do środka pomieszczenia. Wycelowała pistolet w.. niewielkiego, skrzydlatego lisa, który właśnie rozprawiał się z jej papierem toaletowym. Wściekła zabezpieczyła pistolet, odrzuciła go, po czym uniosła niespodziewanego gościa za kark i popatrzyła mu w oczy, zdenerwowana.
 — Kim ty do cholery jesteś? — wysyczała lisowi, a właściwie lisicy, prosto w pysk. — I co robisz w moim domu?!
   Zwierzę polizało jej dłoń, merdając przy tym wesoło ogonem. Jeanette zauważyła, że na szyi lisicy była zawiązana luźna czerwona wstążka, na odgonienie złych mocy. Ktoś chciał, żeby ten lis znalazł rodzinę. Tylko.. kto? I dlaczego pomyślał, że Jean będzie dla niego dobrą właścicielką? Burknęła pod nosem kilka przekleństw i delikatnie odstawiła lisicę na ziemię, a ta otarła się o jej nogi.
 — Falka. — powiedziała. — Będziesz od dzisiaj Falką. Pasuje?
   Falka radośnie zamerdała ogonem.

Quest zaakceptowany

Od Jeanette - Quest #55

   Czego można chcieć od życia więcej, niż lampki wina, miski popcornu i dobrego filmu? Świętego spokoju, co Jeanette również miała zapewnione. W końcu udało jej się wygospodarować trochę czasu tylko dla siebie, aby mogła się zrelaksować przy jakimś klasyku. Ułożyła się w mało przyzwoitej pozycji na kanapie i ziewnęła, przyciągając miskę z przekąskami bliżej siebie, żeby nie musiała dalej sięgać. Była już prawie północ, jednak ruda nie przejmowała się tym i udawała, że wcale nie musi jutro na rano wstać do pracy. Cóż, coś od życia także się jej należy. Wyciszyła telefon, żeby nikt z pracy jej nie gnębił. Jeśli coś jest na tyle ważne, żeby Jean o tym wiedziała, może poczekać do jutra bez większego problemu. Jeśli nie, niech się pierdoli. Miała szczerą nadzieję, że nie będzie to nic ważnego. Przynajmniej nie na tyle, żeby wyleciała z pracy. Ochrzan jeszcze i zniesie, z utratą źródła zarobku będzie już nieco gorzej, żeby nie powiedzieć fatalnie. Odpaliła nagranie z Lśnieniem, na szczęście nie musiała się podnosić z łóżka. Tak tak, oglądanie jak główny bohater powoli popada w szaleństwo było dosyć wdzięcznym zajęciem dla kogoś takiego jak Jeanette. Była pod wrażeniem, jak aktor dobrze odegrał tę rolę, chociaż czasami też się zastanawiała, czy przypadkiem w swoim realnym prywatnym życiu nie ma podobnych problemów. To niemożliwe, żeby tak dobrze tylko grać. Dzisiaj jednak postanowiła odłożyć na bok rozterki Jacka Nicholsona, a zająć się raczej pełnym odmóżdżeniem, żeby zbyt dużo nie myśleć. Uśmiechnęła się do siebie, widząc te lata osiemdziesiąte bijące z wyświetlacza. Tego po prostu nie dało się pomylić z niczym innym. Wiedziała również, że większość współczesnych dzieciaków uznałaby to po prostu za kicz. No cóż, taki klimat. Przecież nie zabroni nikomu mieć własnego zdania na temat kultowego filmu. Wsadziła rękę do miski z popcornem i wsadziła kilka ziarenek do ust. Uwielbiała słone rzeczy. Nie było to zbyt zdrowe, ale co zrobić. Jej styl życia nie był zbyt zdrowy. Od zawsze czuła sympatię do Jacka, sama nie wiedziała czemu. Wydawał jej się przesympatyczny, nawet jeśli był chorym szaleńcem, który miał ochotę wymordować całą swoją rodzinę. W końcu był biedny, ruda suka z całego swojego zimnego serduszka mu współczuła. Pisarz z sukcesami, a dopadł go alkohol i izolacja. Izolacja mogłaby nie być dla mnie taka zła — pomyślała Jean. — W końcu nienawidzę ludzi. Gdyby ich nie było przez kilka miesięcy, nie ucierpiałabym. Pytanie tylko, czy przeprowadziłaby się tam razem z kimś, czy sama jak palec, bo jeszcze jest sprawa, że to tej drugiej osobie by odwaliło i miałaby poważne problemy, żeby przeżyć. A w sumie, komu by się chciało ją zabijać.. Najwyżej zamknęłaby się w spiżarni i tam siedziała, przecież miała jedzenie. I tyle jej właściwie do szczęścia wystarczyło. No dobra, może jeszcze szybki internet, ale przecież w tamtych czasach nie mieli czegoś takiego. Jedzenie musiałoby jej wystarczyć. Zapatrzyła się w ekran niewielkiego telewizorka — w końcu na większy było jej szkoda wydawać — i poczuła, jak oczy jej się powoli zamykają. Nie była nawet w połowie filmu, ale widziała go tyle razy, że właściwie fabułę mogła wyrecytować z pamięci. Nie przeszkadzało jej to się dobrze bawić za każdym razem, kiedy widziała ten film. Niektóre rzeczy po prostu się nie nudzą. Ale mogą znużyć.
    Rudowłosa obudziła się (a przynajmniej wydawało jej się, że się obudziła) w całkiem innym miejscu, niż zasnęła. To wyglądało jak.. hotel? Tak, hotel. Suka zmarszczyła nos, jakby rozpoznając miejsce, w którym była bardzo, bardzo dawno temu. Już chciała się podnieść i iść dalej, jednak usłyszała dźwięk, jakby ktoś upadał. Szybko zwróciła się w tamtą stronę i otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. O cholera. Czarnowłosa kobieta wymachiwała kijem bejsbolowym, tuż przed twarzą — czy to możliwe? — samego Nicholsona, który w tym ujęciu wyglądał jeszcze bardziej przerażająco niż w filmie. Podczas gdy Wendy wymachiwała kijem, Jean podniosła się i machnęła kilka razy rękami, żeby ją zauważyli. Kiedy to nie pomogło, krzyknęła. Ale ani jedno, ani drugie jej nie usłyszało. Uszczypnęła się kilka razy, ale odczuła to, więc nie mogła być duchem. Dziwne — pomyślała, ale nie odezwała się, wiedząc, że to i tak nie przyniesie skutku. Nagle, zupełnie jak w Lśnieniu, mężczyzna oberwał kijem. Jean skrzywiła się, czując głuchy odgłos uderzenia. Odwróciła się dopiero, kiedy usłyszała krzyki kobiety, co oznaczało, że według fabuły filmu teraz powinna przetransportować go do spiżarni. Może tam coś zdziała, może tam ktoś ją zauważy. Wolałaby, żeby to była Wendy. Nie miała ochoty jeszcze umierać. Chciała pomóc Wendy transportować ciało Jacka, ale jakby nie miała racji bytu w tym świecie. Jej ręce nie przeniknęły przez mężczyznę, ale po prostu nic nie pomogły. Czuła dotyk jego koszuli, ale nie mogła go unieść, jakby miała zbyt mało siły. Westchnęła ciężko i po prostu udała się korytarzem, za czarnowłosą, która rozpaczliwie ciągnęła ciało swojego męża po ziemi. Wedle jej oczekiwań, znaleźli się przy spiżarni w niedługim czasie, który jednak zdawał się wlec w nieskończoność, bo wszyscy ją uporczywie ignorowali. Nie odpowiadali na jej pytania, nie zauważali nawet jej obecności. Nie dało nic nawet zagadywanie do Wendy, kiedy została już sama, po zamknięciu Nicholsona w spiżarce. Usiadła więc grzecznie na stołku i po prostu czekała, co się wydarzy, aż w końcu czarnowłosa kobieta zerwała się jak oparzona od drzwi tymczasowego więzienia, po czym wybiegła w popłochu na korytarz. Ruda zawołała głośno "hej, zaczekaj!", ale najwyraźniej także teraz nikt nie miał ochoty za nią latać. Trudno. Wytężyła swoje siły i pobiegła za Wendy, w dobrze znane sobie miejsce, do garażu, gdzie stał śniegołaz. Całe szczęście, że nie rozpędzała się zbyt mocno, bo wpadłaby idealnie w jej plecy, kiedy ta stanęła jak wryta. No tak, w końcu wszystko pod maską było zepsute, wręcz w fatalnym stanie. Suka stanęła obok kobiety. Teraz powinna wrócić do hotelu, ale.. ale tak się nie stało. Drzwi gwałtownie się za nimi zamknęły, zamykając obie dziewczyny w półmroku. Chwila, chwila, przecież tego nie było w filmie! Obróciła się zdezorientowana, szukając jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego jest tak, a nie inaczej. I nagle dostrzegła. Parę świecących, żółtych oczu, które zdawały się być coraz bliżej Jeanette..
    I wtedy się obudziła, z krzykiem. Wbijając wzrok w napisy końcowe filmu. Skarciła się w myślach za te idiotyzmy. Jak mogła myśleć, że to się działo naprawdę?!

Quest zaakceptowany

28 maja 2018

"Wyprawa" od Nataniela do Dorina.

- Jesteśmy już na miejscu? - księżniczka obudziła się w chwili w której zgasił silnik. Podróż trwała coś koło 6 godzin więc Nat nie marzył o niczym innym jak o rozprostowaniu swoich długich kończyn. Miał czas napatrzeć się na śpiącego słodko Rina, który w podróży zachowywał się jak dziecko. Małe rozkoszne dziecko z tymi jego lekko zarumienionymi od snu policzkami. Musiał oderwać od niego pełne głodu spojrzenie i zająć czymś ręce.
- Jeszcze nie. Auto musi tu zostać, więc resztę trasy pokonamy pieszo. - widział lekko niezadowoloną minę basiora. Jak na tak pracowitą mróweczkę nie cieszył się zbytnio na większą aktywność fizyczną. Nat zaśmiał się pod nosem rzucając mu jego torbę.
- Mogę Cię zapewnić że nie pożałujesz tych paru godzin marszu kiedy dotrzemy już na miejsce. -
- Paru godzin? marszu... -
Widać było że nie marzyło mu się brnąć przez parę godzin przez las i to pod górę. Nataniel wskazał dłonią na szczyt widoczny spomiędzy koron drzew.
- Musimy dojść jeszcze dziś prawie na sam szczyt. Tam będziemy mogli spędzić spokojnie noc. Zostało jeszcze parę godzin do zmierzchu więc powinniśmy dać radę. Po drodze mamy tylko dwa góra trzy postoje. -
Basior westchnął przeciągle, ale założył posłusznie torbę na ramię.
- Prowadź więc. -
Ruszyli zostawiając auto na polanie. Trasa nie należała do najłatwiejszych, przez las nie przebiegała żadna ścieżka. Wkrótce zostali wchłonięci przez soczystą zieleń. W środku było znacznie ciemniej i duszniej. Poszycie gdzieniegdzie było jeszcze wilgotne co znaczyło że niedawno musiało padać. Buty grzęzły im od czasu do czasu w rozmokłej ziemi. Nieźle się napocili a wciąż nie dotarli jeszcze nawet od połowy trasy.
- Często tutaj przyjeżdżasz? - zdyszany głos przerwał ciszę.
- Niezbyt. Kiedyś potrafiłem znikać tu na kilka miesięcy. Ale teraz nie potrzebuje już przebywać tutaj aż tak długo i często. - Rin zatrzymał się w miejscu patrząc z zaciekawieniem.
- To jakieś specjalne miejsce? -
- Można tak powiedzieć. - Nataniel uśmiechnął się do niego promiennie jednocześnie ocierając pot z czoła. Wziął łyk wody i podał butelkę towarzyszowi. - gdy byłem młodszy przypadkowo leciałem przez ten teren, nie wiedząc samemu gdzie chce się udać i w jakim celu. Chciałem po prostu lecieć tak długo dopóki starczy mi sił i po prostu w końcu paść wycieńczony na ziemie. Tak spadłem w sam środek tego lasu. Byłem zbyt wycieńczony by udać się dalej, więc zostałem tu. Przy okazji odkryłem kilka wyjątkowych miejsc. Jedno z nich jest już niedaleko, więc ruszajmy dalej. Na miejscu zrobimy sobie dłuższy postój. - Wiedziałem że chce mi zadać jeszcze parę pytań, ale ostatecznie zamilkł i szedł dalej trochę bardziej ochoczo niż wcześniej.
Półgodziny później dotarliśmy na miejsce.
- To tutaj? -
- Tak, to tutaj.- zapadła chwila długiej ciszy w czasie której Dorin lustrował okolice, coraz bardziej tracąc niedawno zdobyty entuzjazm.
- Nie obraź się, ale co jest takiego niezwykłego w leśnej polance? - Nataniel słysząc to złapał towarzysza za rękę i pociągnął go lekko w górę ,w głąb polanki porośniętej niskimi drzewkami, kwiatami i krzakami leśnych jeżyn. Po środku znajdowało się coś jakby niewielkie jeziorko.
- A teraz spójrz pod stopy. - Nat odgarnął butem grudkę ziemi pokazując Rinowi że pod nimi znajduje się pień drzewa, o średnicy zbliżonej do średniej wielkości stadionu. Na jego gładko uciętej powierzchni rosły inne rośliny. To co początkowo wyglądało jak jeziorko okazało się być dołkiem w którym niegdyś musiały zebrać się soki drzewa. Obecnie twarda żywica tworzyła jakimś cudem krystalicznie czystą, złotą powierzchnie, przez którą było widać dno.
-  Niezwykłe jak duże musiało być to drzewo kiedy jeszcze żyło i ciekawe kto ściął tego kolosa tak równiutko. Teraz już rozumiesz dlaczego to nie jest zwykła leśna polanka. - Rin tylko kiwnął głową dalej wpatrując się w bursztynowe jeziorko.
Na miejscu nazbierali leśnych owoców i zrobili sobie przerwę. Musieli jednak wkrótce pożegnać się z tym miejscem i ruszyć dalej. Byli już lekko spóźnieni, słońce chyliło się coraz niżej na horyzoncie.
- Resztę miejsc pokażę Ci w najbliższym czasie. Jeśli nie chcemy spędzić nocy na zewnątrz musimy przyśpieszyć i zrezygnować z dłuższych postoi. -
Dalsza droga była o tyle łatwiejsza że prowadziła przez kamieniste podłoże jednak nachylenie było na tyle ostre gdzieniegdzie że musieli wspomagać się dłońmi by wspiąć się wyżej. ?Przy samym miejscu docelowym spadek nieco malał i prowadził do wejścia do jaskini.
- Zapraszam. - mężczyzna wykonał gest dłonią jakby zapraszał właśnie gościa do wnętrza swego domostwa. Po części była to prawda, Nat uważał to miejsce za swój dom i azyl.
Wewnątrz jaskini znajdowało się kilka odnóg. Jedna prowadziła do miejsca w którym mieli spędzić noc. Miejsce to miało lekko ciepłe ściany jakby nagrzane od słońca. Rin słyszał w ich wnętrzu lekki szum wody. Obydwoje byli już mocno zmęczeni.
- Zanim położymy się spać należałoby się trochę odświeżyć. - Nat zaprowadził basiora w głąb krętym korytarzem do miejsca w którym do sporego zagłębienia spływała ze ścian ciepła parująca woda. Pomieszczenie miało lekką wyrwę u samego szczytu, przez które sączyło się do wnętrza miękkie światło księżyca. Odbijając się w tafli wody, tworzyło ruchome poświaty na ścianach.
- Jeśli chcesz możesz pierwszy się odświeżyć. - odwrócił się planując co jeszcze musi zrobić. - ja w tym czasie - urwał czując smukłe dłonie na swoim przedramieniu. Stał posłusznie w miejscu czekając na słowa czy jakiś gest swego towarzysza.




27 maja 2018

Od Jeanette - Quest #54

   Jeanette zmrużyła oczy, opierając się o drzwi policyjnej furgonetki. Ekipa techników była już na miejscu, tak samo jak te sępy dziennikarze. Ścierwo, pomyślała dziewczyna. Wystarczy byle ścierwo, żeby ich zwabić. Szczerze nienawidziła dziennikarzy, zawsze próbowali zadawać jej pytania, czego tak nie lubiła. Tym razem jednak te sępy oddzielały taśmy z napisem crime scene, co rudowłosa również uważała za ogromną głupotę. Tak, najlepiej oznaczyć miejsce, do którego inni mieli się nie zbliżać w tak chwytliwy sposób. Co jeszcze, może jakieś migające bannery, jak nad drzwiami różnorakich agencji towarzyskich? Koniecznie w czerwonym kolorze, żeby się rzucał w oczy. Od zawsze wiedziała, że jej koledzy po fachu inteligencją nie grzeszą, jednak to jej zdaniem przechodziło wszelkie pojęcie. No cóż, niestety to nie ona ustalała zasady. A szkoda. Zakaz dziennikarzy w obrębie kilometra od radiowozu, przy którym stała. Wracając do powodu, dla którego została wyciągnięta z łóżka: znaleziono ciało jakiejś dziewczyny. Jej wargi były zaszyte, zresztą tak samo jak reszta otworów jej ciała. Biała suka po raz pierwszy widziała, żeby ktoś z taką precyzją zszył kanaliki uszne. Dziewczyna była młodsza od Jean, miała może jakieś dwadzieścia pięć lat. Była latynoską, więc większość wysunęła jeden wniosek - wojny gangów. Niestety dosyć częste zjawisko, dowódcy przeciwnej grupy mścili się nie tylko na tym, który zawinił ale także na jego partnerce i dzieciach, ogółem całej najbliższej rodzinie. Za różne, często bardzo błahe rzeczy. Ale nie jej oceniać. Błysk fleszy na chwilę ją oślepił, a gdy już odzyskała wzrok, splunęła na ziemię obok, mamrocząc pod nosem kilka bluzgów na fotografa. Białowłosy uśmiechnął się do niej przepraszająco, po czym przeszedł z urządzeniem kilka metrów dalej i zrobił zdjęcie z innej perspektywy. Co zrobić, taka praca.. Antropomorficzna popatrzyła na swojego partnera, który tylko chrząknął znacząco, wyrażając niezadowolenie z ich obecnej sytuacji. Ta, zdecydowanie trudno było uznać za komfortowe wybudzenie się o takiej porze i jeszcze stanie na zimnie. Pocieszała ich tylko myśl, że nie są w tym bagnie sami. Jeanette smętnie pociągnęła nosem i już miała dołączyć do obradujących kilka metrów stąd policjantów, kiedy poczuła jak coś ciągnie za bluzę jej munduru. Odwróciła się gwałtownie, a jej oczom ukazała się..
    Dziewczynka. Tak na oko dziesięcioletnia, może trochę młodsza. Malutki, antropomorficzny szczeniaczek pod kolor futra Jean z wyszczerzoną w szerokim uśmiechu mordą. Policjantka uniosła brew zdziwiona i parsknęła, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. To małe stworzenie szatana przytulało się do jej nogi, blokując wszelkie ruchy dziewczyny. Już rozglądała się w poszukiwaniu właściciela zguby, kiedy mały pomiot szatana uśmiechnął się jeszcze bardziej i wypowiedział jedno słowo - "mama". Suka zasyczała, po czym odskoczyła od dziecka jak oparzona i zaczęła szaleńczo machać rękami, żeby zwrócić na siebie uwagę reszty ekipy. Nie było to dla nikogo wielkim zdziwieniem, że nie potrzebowała dużo czasu.
 — Kto ją tu wpuścił, debile?! — niemalże krzyknęła, wściekle młócąc powietrze rękami.
 — Aspirant Twardowski-Rizzoli, twierdziła, że jest pani jej matką.. — Jeden z oficerów uniósł ręce do góry w obronnym geście.
   Rudowłosa opuściła wzrok na tę małą istotkę, która była sprawczynią tego całego zamieszania. Fakt, podobieństwo było uderzające.. ale przecież Jean nie miała dziecka, ba, nie posiadała nawet odpowiednich narządów, aby móc mieć dziecko. Skąd więc..? Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Nie lubiła dzieci, chociaż tak naprawdę bardziej się ich bała. Miała kilka możliwości, żeby roznieść swoje geny dalej w świat, ale każda z nich skończyła się mało przyjemnie dla suki. Nie było opcji, żeby to było jej dziecko. Po prostu nie. Tym razem zwróciła się do tłumu gapiów, którzy oczywiście zdążyli już zrelacjonować całą sytuację.
 — Czyje to dziecko? — zapytała tonem, którego nie powstydziłby się żaden agent specjalny. — Czyje to dziecko? — powtórzyła, tym razem bardziej natarczywie, podnosząc dziecko do góry. Dziewczynka wyglądała, jakby nieźle się bawiła.
   Nagle przez dziennikarzy przedarł się inny antropomorficzny, na którego dziecko zareagowało entuzjastycznym "tata!". Jeanette fuknęła wściekle, ale oddała mu zgubę. Również z niemałym entuzjazmem. Niech to będzie moje ostatnie spotkanie z dziećmi, mruknęła sama do siebie.

Zaakceptowano

26 maja 2018

Od Dorina C.D Nataniel

Nat poszedł na górę, zostawiając go samego w kuchni. Białowłosy poprawił swoją roztrzepaną fryzurę, uśmiechając się przy tym szalenie szerokie niczym zakochana nastolatka, ale czy przypadkiem nie był właśnie kimś takim? Na delikatnej skórze swojej głowy czuł jeszcze mrowienie wywołane dotykiem palców blondyna, który już dawno zniknął z pola jego widzenia. Przegryzł wargę, starając się nie odbiegać myślami za bardzo w kierunku niewyspanego malarza, ale to było trudne zadanie, zważywszy, że ciężko było mu było opanować dziwne uczucie szczęścia i euforii, kiedy mężczyzna znajdował się w pobliżu. Miał nadzieję, że ten dziwny stan minie mu dosyć szybko, bo z Natem widział się dzień w dzień i zaczynał czuć się przez to niekomfortowo. Nie do końca wiedział, co wywoływało te emocje i ciężko mu było brać pod uwagę najprostsze wyjaśnienie, a mianowicie to, że się zakochał lub czuł jakiś naturalny pociąg właśnie do jego pracodawcy. Ale nigdy nie czuł za bardzo do kogoś czegoś więcej, owszem zdarzały się jakiś wyjątki od reguły, ale zazwyczaj uczucie szybo mijało, więc dlaczego w tym przypadku miałoby być inaczej?
Pozbył się uporczywych myśli, wracając do przygotowywania śniadania. Miło było robić coś tak przyziemnego i całkowicie normalnego jak, chociażby smażenie omletów na patelni. Może początkowo sądził, że nie wytrzyma za długo w jednym miejscu, ale teraz trudno by mu było zrezygnować z tej pracy. Z pracy no i oczywiście z Nata. Nagle ni stąd ni zowąd poczuł jak mężczyzna, który nie wiadomo jak i kiedy, zdołał zakraść się do kuchni, chwyta go w pasie. Szczerząc się jak dziecko, które wreszcie dostało wymarzoną zabawkę oznajmił, że wyruszają na tygodniową wyprawę i, że musi się spakować na ową podróż. Cóż, delikatnie mówiąc był zaskoczony, bo myślał, że blondyn woli rozrywki, które wymagają mniej energii, ale chyba każdy musi się kiedyś wyżyć. Poza tym wiedział o sporej ilości niedokończonych obrazów, które zalegały w pracowni. Grafik malarza też był dosyć napięty, ale cóż jeśli chciał jechać na wyprawę to chętnie z nim pojedzie.
  - Ale chyba zdążymy zjeść śniadanie? - wydukał w końcu dosyć niepewnie.
- Jeśli się pośpieszymy. Za godzinę ruszamy.
Skończyło się na tym, że śniadanie zjedli w ekspresowym tempie i szybko udali się do swoich pokoi, żeby się spakować. Białowłosy wyciągnął z szafy sportową torbę, z którą przybył tu pierwszego dnia. Położył ją na podłodze i rozejrzał się dookoła, co on miał do jasnej Anielki spakować? Jeszcze raz otworzył szafę i zaczął taksować wzrokiem półki. Na pewno przyda mu się bielizna i coś do spania, więc szybko spakował te rzeczy jak i wiele innych gratów, o których pewnie później zapomni. Ostatecznie skończył z wypchaną do granic możliwości torbą, w która z małym powodzeniem próbował wcisnąć dodatkową parę butów. Westchnął ciężko, nie do końca rozumiejąc sens brania tych wszystkich rzeczy, ale chciał się dobrze przygotować, bo nawet nie wiedział, gdzie konkretnie się wybierają. Obładowany zszedł na dół, szukając wzrokiem Nata i dostrzegając go czekającego przy drzwiach. Mężczyzna nadal nie przestał się uśmiechać i tak jak białowłosy trzymał na ramieniu czarną, sportową torbę. W ciszy założyli szybko buty i wyszli na zewnątrz.
– Pojedziemy samochodem – oznajmił malarz, kierując się w stronę auta.
– Okej – odpowiedział Rin, chcąc brzmieć choć trochę optymistycznie, ale najzwyczajniej w świcie troszkę mu się nie chciał ruszać swoich szanownych czterech liter poza bezpieczny domek.
Otworzył drzwi od strony pasażera, zapiął pasy i spojrzał wyczekująco na Nata, który wkładał kluczyki do stacyjki. Po chwili radośnie burknął sinik i ruszyli do przodu. Jak zwykle na białowłosego zadziałała magia czterokołowych pojazdów, która szczególnie silnie działała na niego zwłaszcza w samochodach i dręczony jej ogromną mocą zasnął zanim wyjechali z miasta. Dlatego zazwyczaj nie podróżował żadnymi środkami komunikacyjnymi, bo zasypiał po dziesięciu minutach jazdy i zdecydowanie za łatwo można go było wtedy uprowadzić albo okraść. Obudził się po co najmniej godzinie jazdy, ale mogło być ich równie dobrze dziesięć, bo czas zawsze mu tak dziwnie płynął podczas snu. Rozejrzał się dookoła, zauważając, że najprawdopodobniej znajdują się w jakimś lesie.

21 maja 2018

Od Nataniela C. D. Dorina

Czuł się dziś bardziej niewyspany niż kiedykolwiek, zszedł na dół wyczuwając tam obecność Rina. Ledwo widząc na oczy wymamrotał w jego stronę powitanie i przejmując ciepły kubek z jego dłoni oparł cztery litery o blat tuż obok. Ostatnio nawet ulubiony koc nie pomagał mu w przespaniu spokojnie nocy, nie miał też na tyle tupetu by prosić basiora o spanie z nim za każdym razem. Bo właśnie jego obecność pomagała mu zwyciężyć nocne koszmary i to cholernie skutecznie. Kończąc ziewanie wziął duży łyk i oparł głowę o ramie Rina. Nie za bardzo mógł wyobrazić sobie teraz swoje życie bez niego. Nie chodzi tu wcale o pomoc w jego pracy, choć chłopak odwalał kawał dobrej roboty wyreczając go z wielu uporczywych zajęć. Uświadomił sobie, że ostatnio prawie w ogóle nie gotował. Wszystkimi przyziemnymi rzeczami zajmował sie jego asystent. Najważniejsze jednak było dla niego to uczucie komfortu, przy swoim towarzyszu, nie musiał szukać na siłę tematów do rozmów, sztucznie się uśmiechać, czy udawać kogoś kim nie był. Tematy do rozmów same się znajdowały, byli ciekawi siebie nawzajem, ale umieli też celebrować te chwilę wspólnej ciszy. Uśmiechał się nieraz sam nie wiedząc czemu, po prostu widząc go przed sobą, czy wyczuwając go w pobliżu. Był sobą, należał do niego i pragnął go tak samo mocno jak teraz. Wystarczył sam jego zapach by rozbudzić w nim pragnienie. Czuł na policzku i skroni ciepło jego ramienia. Pożądał go do granic możliwości. Niby przypadkiem złożył na tej rozgrzanej skórze delikatny pocałunek.
- Dziękuję za kawę. - odstawił wciąż prawie pełny kubek na blat. - Idę na górę dokończyć przygotowania. Zawołaj mnie proszę jak będziesz potrzebował pomocy przy śniadaniu. - niby beztrosko potargał jego czuprynę.
- Spokojnie, poradzę sobie sam. Zawołam cię jak skończę. -
Wchodząc na górę czuł wciąż na opuszkach dłoni miękkość jego włosów, wchodząc do pracowni oparł plecy o drzwi cicho jęcząc. Jeszcze parę dni a na pewno zwariuje, albo go zgwałci. Potrzebował się wyżyć, na czymkolwiek lub kimkolwiek. Potrzebował świeżego powietrza i przestrzeni. Spojrzał na niedokończone obrazy. W sypialni przejrzał grafik i wykonując parę telefonów załatwił tydzień wolnego. Szybko zbiegł na dół i chwytając Dorina w pasie oznajmił żeby ten szykował swoje rzeczy, ponieważ wyruszają na tygodniową wyprawę.
- Ale chyba zdążymy zjeść śniadanie? - widać było że jest kompletnie zdziwiony. Doskonale wiedzieli że gonią ich terminy i piętrzą nowe zlecenia.
- jeśli się pośpieszymy. - nie mógł przestać się uśmiechać. - Za godzinę ruszamy. - Zdążył jeszcze ukraść z blatu oliwki. Wbiegając po dwa stopnie na raz rozmyślał o czekających ich polowaniach. Musiał jeszcze tylko wybrać odpowiednie tereny. Tak, zdecydowanie za długo siedział już w jednym miejscu.

18 maja 2018

Od Dorina CD Mishabiru

Wpatrywał się w otwierające się drzwi, podnosząc przy tym swojego partnera do pionu. Będzie musiał się jeszcze poniewierać z tym truchłem po Senacie, cudownie. Miał jednak nadzieję, że mężczyźnie nic się nie stało, przez te cholerne kapsuły. Blondynka najwyraźniej zdążyła wezwać pomoc, bo do pomieszczenia wtargnęło trzech kolejnych, ogromnych strażników? Czym oni ich karmią? Po zauważeniu mężczyzn czym prędzej pociągnął swojego towarzysza z powrotem na podłogę. Czuł się trochę jakby chciał wynieść stąd wielki worek kartofli. Mieli szczęście, bo schowali się za komputerami, a raczej ich resztkami,  które stały prawie na środku pomieszczenia. Oparł głowę o metalową płytę, jak niby mają się wydostać z tego cholernego budynku? We dwójkę ciężko było im wejść, ale wtedy wchodzili w pułapkę, a jak niby ma teraz wydostać się stąd z workiem kartofli na głowie. Spojrzał krytycznym wzrokiem na swojego towarzysz, przegryzając wargę. Nie ozdrowi go nawet teraz, bo oczywiście jego moc musiała wziąć sobie wolne, oczywiście w najlepszym momencie.
Strażnicy byli coraz bliżej ich, ich ciężkie buty stukały głośno po podłożu. Białowłosy rozejrzał się dookoła siebie, szukając jakiejś sensownej broni. Nie miał zamiaru rzucać się na nich z mieczem w dłoni, zwłaszcza, że było ich trzech, samobójcą jeszcze nie był. Zobaczył ciało sterydziarza, którego powalił przy wybuchu. Doskoczył do niego i chwycił pistolet, który tamten miał za pasem. Na chybił trafił wymierzył i strzelił w mężczyznę, który był najbliżej nich. Trafi w rami, ugh mogło być dużo lepiej, ale przynajmniej nie strzelił w ścianę. Strażnikom, chwilę zajęło zapoznanie się w sytuacji, więc wykorzystał chwilę i trafił kolejnego już czysto w klatkę piersiową. Schował się znowu za komputerami, by chwilę później wychylić zza nich głowę, szukając wzorkiem kolejnego ze sterydziarzy. Moment później kolejne wielkie cielsko zwaliło się na podłodze. Białowłosy wstał, pociągając za sobą swojego towarzysza. Dla pewności strzelił jeszcze pierwszemu mężczyźnie, którego trafił w nogę, żeby ten nie zaczął ich gonić. Od dwóch zabitych zabrał broń, którą wsadził za pasek, ktoś na pewno będzie chciał ich jeszcze zatrzymać.
Wyszli przez drzwi, którymi weszli strażnicy. Znaleźli się na kolejnym szarym korytarzu z masą identycznych drzwi, jak oni niby mają stąd się wydostać skoro wszystko tutaj wygląda tak samo? Przeklął cicho pod nosem, podciągając swojego towarzysz jeszcze wyżej, żeby go lepiej złapać. Nie mając innego wyboru ruszył do przodu ślimaczym tempem. W tym tempie może do jutra, jeśli nie napotkają żadnych staży, wyjdą z tego przeklętego budynku. Musiałby zorganizować coś na czym przewiózłby białowłosego. Jakiś wózek najlepiej, tylko skąd on coś takiego wytrzaśnie? Nagle go olśniło. Pralnia! I te ich dziwne wózeczki na pościel. Tak to był dobry pomysł i nie będą może wyglądać aż tak podejrzanie. Ugh, chociaż z tymi spiczastymi uszami na pewno uda mu się dyskretnie przejść, na pewno. Ważne, jednak, że nie będzie musiał nieść tego truchła. Sam nie odczuwał prawie, żadnych skutków przebywania w kapsule, ale ta należąca do jego towarzysza włączyła się dużo wcześniej.
Przyśpieszył kroku. Gdyby jego moc działała to mógłby bez problemu go uzdrowić, spojrzał błagalnie na swoją wolną rękę. Westchnął cicho, gdyby mógłby ją kontrolować, życie stałoby się dużo łatwiejsze i lepsze. Na razie mógł tylko o tym pomarzyć. Korytarz skończył,  a zastąpiły je schody, jedne, które prowadziły do góry i drugie do dołu. Przegryzł wagę, zastanawiając się które wybrać. Pralnia była na samym dole, ale tamte schody może nie prowadziły na najniższe piętra? Te imperialne budynki często bywały ogromnymi labiryntami. Wybrał jednak te kierujące na dół. Spojrzał na swojego towarzysza, miał nadzieję, że nie wyrwie mu ręki ze stawu. Co jak co, ale  nie chciał go jeszcze bardziej uszkodzić, poza tym nie wiadomo kiedy będzie w stanie pozbyć się skutków przebywania w kapsule.
Już po pierwszym piętrze miał wrażenie, że umrze na zawał serca i dostanie palpitacji. Tragarzem najwyraźniej nie zostanie. Spojrzał na schody, które musiał jeszcze pokonać i przeklął cicho pod nosem. Czy na pewno dobrym pomysłem będzie jeszcze większe zagłębianie się w budynek Senatu? Musi jednak załatwić coś, żeby lżej mu było przetransportować białowłosego. Zastanawiał się tylko, gdzie były straże. Oprócz tamtych trzech mężczyzn, nie pojawił się nikt po uwolnieniu jego mocy, a to zaczynało robić się podejrzane. Czy to była kolejna pułapka? Nie wiedział. Zerknął na swojego partnera, czy on musiał tyle ważyć? Co on cegły jadł? Westchnął głośno i ruszył powoli dalej. Minął kolejne piętro i jeszcze jedno, prawie wypluwając płuca.
Nagle usłyszał czyjeś ciężkie kroki, zbiegł szybko na następną kondygnację, szarpiąc za ramię białowłosego. Wypadł na biały korytarz, który był oświetlony mocnym, jasnym światłem, a jedna z żarówek migała co chwilę. Czy tutaj wszystko musiało wyglądać identycznie? Otworzył losowe drzwi, które na szczęście nie były otwierane żadnym kodem i  dziwo bez najmniejszych problemów ustąpiły. Toaleta? Czy on trafił do kibla w Senacie? Oni w ogóle robili tam WC? Nie wierzył w swoje szczęście, mógł jednak obstawić ten kupon w totka. Ułożył białowłosego pod ścianą i sam z niepokojem wpatrywał się w drzwi, czekając na osobę, która ich goniła. To musiał być zapewne jakiś strażnik albo kilku, którzy zostali zawiadomieni o sprawie. Nikt jednak nie zakłócił ich spokoju, a kroki ucichły po kilku sekundach. Wilkołak podszedł do zlewu i przemył twarz zimną wodą, omijając swój wzrok w lustrze, bo wiedział, że wygląda okropnie.
Kilka spokojnych wdechów i wydechów później podniósł z powrotem swojego towarzysza z podłogi, że też musiał zemdleć w tym momencie. Wyszedł z toalety, wciąż nie wierząc w ten niespodziewany łut szczęścia. Wyjrzał ostrożnie na korytarz i nie dostrzegając nikogo niespiesznie wyszedł z pomieszczenia. Wrócił się do schodów i zaczął trochę szybciej niż ostatnio schodzić na dół. Ledwo zdążył minąć jedno piętro, a przez balustradę z góry wychyliło się trzech strażników. Przeklął pod nosem i ostro przyspieszył tempa. Nie należało to do łatwych zadań, ale w końcu wypadł na korytarz. Nie miał najmniejszych szans, żeby uciec, więc gdy droga się rozwidliła skręcił ostro w prawo i usiadł po ścianą. Wyciągnął broń zza paska i czekał na strażników. Spojrzał jeszcze błagalnie na swoje dłonie, jeśli jego moc chciałaby się ponownie pojawić to teraz zapewne byłby odpowiedni moment... Jak na zawołanie jego ręce zajaśniały czerwono-pomarańczowym blaskiem, a wilkołak prawie przez to krzyknął ze szczęścia. Szybko płomień zamienił się w taki o barwie świeżej zieleni. Białowłosy pochylił się nad swoim towarzyszem i przyłożył mu płonącą dłoń do czoła. Miał nadzieję, że to zadziała, bo innego pomysłu już nie miał. Tak jak przewidział jego partner otworzył szeroko oczy i wyglądał już  na przytomnego, a kroki strażników były coraz bliżej.



Sizu? Troszkę taki gniot wyszedł...

OD Mishabiru [Quest nr 3]

Przyjemnie grzejące słońce swoimi promieniami opływało szare futro Mishabiru, wylegującego się na polanie w lesie. W tej sielance pozwolił sobie na krótką drzemkę, po trudach zeszłej nocy. Niespodziewanie został obudzony przez bliżej nieokreślony warkot. Ledwo otworzył powieki, a uszami starał się wyłapać źródło dziwnego dźwięku. Podniósł się, rozganiając pasikoniki, biedronki i inne owady z trawy. Dopiero teraz ogarnął pochodzenie owych odgłosów. Burczący żołądek przypomniał mu o jednej z życiowych potrzeb.
Zaciągnął się rześkim powietrzem, jednocześnie starając się wyłapać jakikolwiek szmer. Nie ukrywał, że miał ochotę na coś dużego, soczystego, najlepiej jelenia. Truchtem ruszył w głąb lasu, śliniąc się na samą myśl obfitego posiłku. Znajomy zapach dziczyzny nakierował go w wprost na ofiarę, jaką okazał się sporych rozmiarów odyniec. Mishabiru schował się w krzakach, czekając na odpowiedni moment do ataku. Był to jednej z najmniej ulubionych momentów, ale konieczny, by nie stracić obiadu, bądź nie zostać zaatakowanym.
Dzik odwrócił się doń tyłem, co postanowił wykorzystać. Ruszył spod krzaków, w parę sekund pokonując dystans kilkunastu metrów. Ubicie go nie było trudne, wręcz ciche i szybkie. Zapalił jeden ze swoich ogonów czerwonym ogniem, by wysmażyć futro obiadu, wtedy głośny ryk rozdarł powietrze. Poderwał łeb do góry, po czym ledwo zdążył uskoczyć przed wielkim, czarnym cielskiem smoka, które spadło prosto na zdobycz wilka. Resztki krwi rozprysnęły się. Niemała wściekłość wtargnęła do jego serca.
- Zdeptałeś mój obiad! – warknął do gada, jednak ten w odpowiedzi wydał gardłowy pomruk, by następnie wypuścić strumień ognia w stronę Alvareza.
Wilkołak skoczył ponad to, chcąc rzucić się na smolisty łeb gadziny, lecz potwór zachował się tak, jakby przewidział jego ruch. Trzepnął skrzydłami, dzięki czemu uniósł się nieco i złapał połowę ogonów Mishabiru w swój pysk, by następnie cisnąć nim, niczym szmacianą lalką, w drzewa. Z głośnym hukiem i krzykiem zatrzymał się plecami na twardym konarze, aż grawitacja przyciągnęła go do ziemi. Obolały uniósł się, przemieniając w człowieka.
Nie zwlekając, rzucił się ku stworzeniu. Zwinnie wspiął się po jego ogonie, plecach, a następnie szyi, by usiąść na jego pysku. Wbił swój wzrok w rozjuszone, żółte ślepie.
- Czego chcesz?! – krzyknął wściekły, materializując katanę w prawej dłoni. Starał się odkryć, dlaczego smoczysko mu nie odpowiada oraz czemu go zaatakował. – Odpowiedz!
Gad zaryczał i machnął głową, podrzucając wilkołaka wysoko, ponad dwie długości drzew. Zgromadził ogień w pysku, wycelował w basiora, by ostatecznie wypuścić ogromna kulę. Mishabiru, będąc w powietrzu, nie miał szans na uniknięcie tegoż ataku. Osłonił oczy ramionami, wiedząc, że pomimo posiadania gorącego żywioły, smoczy oddech może wyrządzić mu krzywdę. Płomienie otuliły jego ciało, by po dłuższej chwili rozprysnąć się pod wpływem katany wilka.
W chwili, kiedy wylądował na ziemi, smok poderwał się do lotu w bliżej nieokreślonym dla Alvareza kierunku. Wkurzony do granic możliwości zrzucił z siebie częściowo spalony płaszcz, dopiero po kilku sekundach zauważając stopioną, miedzianą obręcz, na której trzymał klucze, które zniknęły. Na pewno nie podzieliły losu miedzy, musiały odpaść. Przymknął powieki, chcąc odnaleźć je po przepływie magii. Wyczuł, lecz sygnał był coraz słabszy. Smok.
Nie zdążył nic powiedzieć, a już znajdował się na grzbiecie swojego towarzysza, lecącego za czarną gadziną, która była tylko kropką na nieboskłonie. Na co tej cholerze były gwiezdne klucze? Jeszcze bardziej irytowało go to, że gad mu nie odpowiedział, chociaż Alvarez nigdy nie miał problemy, by komunikować się ze smokami. Może był opętany?
Ułożył się równolegle do ciała Galaxiasa, dzięki czemu ten mógł przyspieszyć. Tamten był również szybki i jeszcze wykorzystał dzielącą ich odległość, by schować się w chmurach. Pozostał im do użytku węch oraz słuch. W tak szybki tempie wlecieli pomiędzy szczyty gór, a zmysły poprowadziły ich do jednej z jaskiń. Wylądowali w bezpiecznej odległości, z daleka słysząc niski warkot gada. Alvarez zakradł się pod wejście, kiedy niespodziewanie smok wyleciał z pieczary. Podmuch od jego skrzydeł miotnął basiorem, lecz dzięki długiemu ogonowi towarzysza, nie spadł tysiąc metrów dół. Chciał ponownie ruszyć za nim w pościg, lecz magiczny sygnał płynący od kluczy był zbyt blisko.
Wbiegł do środka, od razu napotykając swoje trzy złote zguby. Z nieukrywanym zdziwieniem zebrał je w dłoń i wyszedł na zewnątrz.
- Nie rozumiem, po co była ta kradzież. ­– spojrzał na swojego przyjaciela, który ziewnął szeroko, tym samym ukazując swe niezainteresowanie zaistniałą sytuacją. Alvarezowi zaczęła pulsować żyłka na skroni. – Też jesteś smokiem, mógłbyś mi to wyjaśnić!
Biały jaszczur zmrużył swe złote ślepia, po czym odfrunął ku górze, aż zniknął całkowicie. Basior wyciągnął dłonie ku niebu, zaś kącik ust zaczął mu drgać.
- Galaxiasie, wracaj… Nie zostawiaj mnie tutaj, jak ja stąd zejdę? – Z ubolewaniem usiadł na krańcu i specjalnie pociągnął nosem.
Wróci, na pewno.
Kiedyś.

Od Dorina CD Nathaniel [Quest nr 34]

Otworzył niespiesznie oczy, ale zaraz je zmrużył pod napływem zbyt jasnego światła. Powoli przytarł twarz dłońmi, próbując się choć trochę rozbudzić i zacząć kolejny nudny dzień, w którym znowu całkowicie zatopi się w rutynie. Usiadł, wciąż będąc mocno nieprzytomnym i piekielnie zaspanym, wstawanie o takich szatańskich godzinach nigdy nie było jego mocną stroną. Najgorsze i tak były te budziki, ugh na ich wynalazcę czeka specjalne miejsce w piekle, który będzie się smażył w wielkim kotle do końca świata. Jak zwykle chciał zrzucić z siebie cieplutki kocyk, wstać z łóżka i ogarnąć się, ale algorytm jego codziennego poranka został zakłócony, kiedy jego dłoń nie napotkała przyjemnego puchatego materiału, a stopy nie dotknęły zimnej, drewnianej podłogi. Przez jego zaspany umysł jakoś zdołała się przedrzeć informacja o całym zajściu i chłopak momentalnie się ożywił. Rozejrzał się zdezorientowany dookoła siebie, próbując zrozumieć, gdzie się właściwie znalazł. Nie zobaczył kompletnie nic, no może oprócz wszechogarniającej bieli, ale ona w gruncie rzeczy przedmiotem nie była. Nie zauważył ani swojego łóżka, ani kanapy, an komody... Nie było nic, tylko on i ogromna, pusta przestrzeń. Nie mógł dojrzeć, gdzie zaczyna się niebo a kończy ziemia czy też inne podłoże, na którym aktualnie stał.
Postanowił przejść się kawałek dalej i spróbować dojrzeć cokolwiek, co pomoże mu stwierdzić gdzie się właściwie znalazł, a może nawet uda mu się kogoś spotkać i wydostać z tego czegoś. Oczywiście jego plan spalił się na panewce. Nie mógł też stwierdzić ile już przeszedł, bo każde miejsce było tu jednakowo białe i nijakie. Usiadł wreszcie zrezygnowany na podłodze, opierając twarz na dłoniach. Wydawało mu się, że zasnął w tej nieanatomicznej pozycji, która nawiasem mówiąc była beznadziejnie niewygodna i czuł teraz jakiś dziwne bóle w okolicy szyi i pleców, bo na niebie lub czymś, co uznał za niebo, pojawiły się czarne, wytłuszczone litery "Eksponat rzecz. m przedmiot (często wartościowy, rzadki) znajdujący się na wystawie albo w muzeum, wystawiony do oglądania".
Białowłosy zdezorientowany wpatrywał się w niebo, czytając słowa, które się na nim pojawiły. Zastanawiał się gdzie się do jasnej Anielki znalazł. Jego przemyślenia znowu przerwały te litery, które momentalnie zaczęły spadać i znikać, a przed nim ni stąd ni zowąd pojawił się piękny, ogromny obraz, który zdawał się wisieć w pustej przestrzeni. Na malowidle znajdował się jakiś pejzaż, który zdawał mu się dziwnie znajomy. Obszedł dzieło ze zmarszczonymi brwiami, próbując też dotknął niewidzialnej ściany, na której wisiał. Jego ręka nie napotkała niczego, obraz zdawał się wisieć w powietrzu.
– Co tu się dzieje? – mruknął sam do siebie pod nosem.
Nagle pejzaż zniknął tak niespodziewanie jak się pojawił. Basior rozejrzał się znowu dookoła szukając kolejnego napisu, a ten wkrótce się pojawił tuż pod jego stopami. Białowłosy odszedł kilka kroków, żeby go odczytać.
– Policja, rzeczownik  rodzaj żeński. Instytucja zajmująca się zwalczaniem przestępczości i ujmowaniem przestępców, a także zapewnieniem porządku społecznego zgodnie z obowiązującym prawem – przeczytał po cichu definicję, która pojawiła się na ziemi.
Litery tym razem nagle wzniosły się do góry, po czym nagle zniknęły jakby wyparowały.
– Stój! Policja, ręce do góry! – Odwrócił się, szukając wokół siebie właściciela głosu.
Dojrzał mężczyznę w średnim wieku, który biegł w jego stronę z wymierzoną bronią. Lekko otępiały wykonał polecenie jegomościa, delikatnie podnosząc dłonie. Policjantowi nie dane było, jednak do niego dobiec, bo nagle zniknął. Białowłosy patrzył zszokowany w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą mężczyzna stał, przecież nie mógł po prostu wyparować, prawda? Wilkołak przeszedł kilka kroków, uważnie się rozglądając.
Po jego prawej pojawiły się kolejne hasło "Kindżał m, D. -u, Ms. -ale; lm M. -y 'długi nóż obosieczny, prosty lub zakrzywiony, używany przez Turków i plemiona zamieszkujące Kaukaz'". Chłopak przeczytał po cichu kolejną definicję, zaczął się zastanawiać czy niekiedy nie znalazł się w jakimś słowniku, bo jakżeby inaczej miałby tłumaczyć te wszystkie pojawiające się słowa i rzeczy? Jego myśli przerwały spadające z nieba sztylety. Zaczął uciekać i modlić się do wszystkich bogów jakich znał, żeby nie został trafiony. Mimo jego gorliwej wiary jeden z owych kindżałów wbił mu się w dłoń, jakby ta była z masła. Białowłosy w szoku wpatrywał się w przebitą dłoń i wyjął nóż z dłoni, nie czując przy tym ani krzty bólu. Z rany nie wypłynęła żadna kropla krwi, a po chwili nie było nawet śladu po zranieniu. Basior wciąż niemo wpatrywał się w swoją rękę, przecież powinien się teraz zwijać z bólu, a nawet nie poczuł szczypnięcia. Spoliczkował się, no teraz jak na złość nic nie zwykłego się nie zdarzyło, bo jego policzek najnormalniej w świecie zaczął go boleć.
Po jego lewej stronie pojawiła się kolejna definicja "Gacek m, D. -cka, N. -ckiem; lm M -cki 'zool. mały nietoperz o bardzo długich uszach' : Gacek wielkouch." Napis zniknął tak jak wszystkie poprzedni i z pustej przestrzeni wyłoniły się setki latających ssaków. Ogromne stado nietoperzy leciało wprost na niego, okrążając go, aż wreszcie na każdym skrawku skóry czuł dotyk błoniastych skrzydeł. Próbował wydostać się, miotając się i strącając zwierzęta na ziemię, ale stworzeń zdawało się nie ubywać. Po kilku sekundach, które zdawały się być dla niego wiecznością gacki zniknęły. Zaczerpnął wreszcie głęboki oddech. Znowu rozejrzał się dookoła siebie, szukając kolejnego hasła, czując coraz większy strach i niepokój. Słowa pojawiły się chwilę później, "Ufo rzecz. n, nieodm. – niezidentyfikowany obiekt latający, zjawisko pojawiające się na niebie i określane jako obiekt niepodobny do żadnego ze znanych; często – zwłaszcza przez prasę brukową – określany jako pojazd z innej planety lub tajny obiekt wojskowy."
Przeklął cicho pod nosem, jeszcze kosmitów mu tu brakowało. Na białym jak mleko niebie pojawił się najbardziej stereotypowy statek kosmiczny jaki widział. Dolna część była w kształcie dysku, miała dziwny srebrny połysk fluorescencyjny, niebieski pas pośrodku kadłuba. Na spodzie dysk miał dziurę, przez którą sączyła się błękitna poświata. Kabina pilotów  przypominała ogromną szklankę z wypukłym denkiem, którą ktoś postawił do góry nogami na statku. Przez szkło widać było dwóch pilotów, którzy swoją ogromną liczbą macek sterowali maszyną. Ugh, to chyba musiał być sen...
Białowłosego olśniło. To musiał być sen, przecież pamiętał, że ostatnią rzeczą jaką robił było pójście spać. Niemożliwe, żeby przeniósł się do innego wymiaru w Imperium! Tu nawet jego ogień zawodził. Co musiał zrobić, żeby się obudzić? Odpowiedź nie przychodziła mu do głowy, a statek zaczynał się zbliżać, a postanowił uciec, uznając, że może coś wymyśli w biegu. Rzadko miewał sny, więc znalezienie rozwiązania wydawało mu się niewyobrażalnie trudne. Zerknął przez plecy, zaraz przeklinając siebie pod nosem, że spowalnia swój bieg. Dostrzegł jednak, że zielone stworki nie wyglądają jakby chciały go zabrać na statek na popołudniową herbatkę. Spróbował przyspieszyć, ale czuł się jakby miał przypięty do pleców spadochron, który nie pozwala mu się rozpędzić. To wszystko nie miało sensu. Miał już piekielnie dosyć tego snu i chciał się jak najszybciej z niego wydostać.
Mam! Po jakim zdarzeniu zawsze się budził jak był mały? Po tym jak zjadł go potwór! Czyli po swojej własnej śmierci! Musi się więc zabić. Stanął nagle, czekając na goniący go statek. Strach krążył po jego umyśle, a jego serce zdawało się wyskoczyć z piersi. Maszyna zatrzymała się bezpośrednio nad nim i wchłonęło go niebieskie światło...


~~~


Podniósł się gwałtownie z leżącej pozycji. Jego oddech był mocno przyspieszony, a serce szybko pompowało krew. Tak, to był tylko sen. Przetarł twarz dłońmi, chcąc się pozbyć ostatnich wspomnień w białym, słownikowym świecie. Nigdy więcej nie weźmie już do ręki słowniki, o co to to nie. Rozejrzał się po pokoju. Wszystko na szczęście było tak jak zawsze, delikatne promienie słońca zaczynały wędrówkę po jego łóżku, a na kanapie leżały ubrania ze wczoraj, których nie chciało mu się już chować do szafy lub kosza na pranie. Spojrzał na zegarek. Była ósma, więc uznał, że nie opłaca mu się już kłaść spać na zaledwie kilka minut. Zrzucił z siebie ciepły koc, chwycił w dłoń jakąś koszulkę i spodnie, po czym ruszył do łazienki, żeby się ogarnąć. Ubrany zszedł na dół do kuchni, mimo że dom nie był zamieszkany tylko przez nich, to naprawdę rzadko kogoś spotykał. Zaledwie kilka razy widział znikającą na schodach postać albo ktoś po prostu wchodził do pomieszczenia, w którym wtedy był. Zazwyczaj witał się tylko z nieznajomym, ale czasami udało mu się zamienić z kimś parę słów.
Jak zawsze rano nastawił czajnik na herbatę, chociaż dzisiaj po tym śnie nie był zbyt wyspany, więc zapewne zdradzi ją z kawą, której nie pił od wieków i poczeka aż na dół zejdzie Nataniel. Później zapewne pójdzie mu pomagać i jakoś mu minie cały dzień. Ta rutyna nawet nie była aż taka zła. Oparł się o blat, czekając na gwizd czajnika. Będzie musiał jeszcze znaleźć trochę czasu, żeby zabrać trochę rzeczy ze swojego domku, dawno już tam nie zaglądał. Może zrobiłby jakąś listę? Nie spędziłby wtedy połowy dnia, żeby tylko znaleźć coś co byłoby mu potrzebne. Ugh, szykuje mu się trochę roboty.
Przestraszył się trochę, gdy usłyszał nagły gwizd czajnika. Zalał dwa przygotowane wcześniej kubki i chwycił w dłoń jeden. Na właściciela drugiego nie musiał za długo czekać. Uśmiechnął się delikatnie na widok zaspanego blondyna, a kącik jego ust powędrował jeszcze wyżej, gdy ten powiedział pod nosem jakieś niewyraźne przywitanie, na które białowłosy z chęcią odpowiedział. Lubił te leniwe poranki.



Nataniel?

Od Miko Cd Chętny

Noc na planecie Delta wpłynęła bardzo spokojnie królestwo władcy śmierci, w domu ciemną noc, były rozświetlone przez blask pełni Księżyca. Większość ludzi o tej porze już spała, nie licząc służby i ochrony miasta, była jeszcze na nogach, albo chociaż tylko przytomna. Wiatr wiejący przez miasto wynosił zapachy wszystkich mieszkańców poza mury miasta i prowadził w gęstwinę lasu dających zamek. W tym lesie mieszkała gruba tak zwany złodziej cienia lub Laraci. A to grupa ludzi, którzy potrafią wszędzie się dostać w każde miejsce, które uznawane mogło być za niedostępne, oni potrafili znaleźć najsłabszy punkt i się dostać do danych skrytki pomieszczenia w budynku nawet do zamku straż to była dla Live bułka z masłem. Co organizacją dowodziła grupa pięciu. Kto należał do grupy, wiedziała Tylko nieliczne grupa w danym Klanie. Ugrupowanie mordował ludzi zwierząt i innych magicznych stworów, jeśli to nie było konieczne w samoobronie, a najwyżej na zlecenie. U nich też była gruba ustalona, która też czy mała Warte. Noc jednak minęła spokojnie i nadszedł kolejny dzień. Wraz z nadejściem wschodu słońca wszyscy z Klanu Stalina nogi prócz najmłodszy. Miko, podniósł się z łóżka i się rozciągnął, poprawił po sobie pościel i wyszedł ze swojego pokoju, gdy tylko wyszedł przed ich kryjówkę, trafił na starszego z klanu, który dał mu list. Wziął go do ręki i przeczytał, ku jego zdziwieniu, prócz zadania na dziś dostał listę rzeczy, które trzeba było kupić w mieście. Chłopak w zdechł i ruszył w stronę miasta, tuż pod murami miasta zderzył się z jakąś istotą.

Chętny/a?

12 maja 2018

Od Shadowa C.D Nixie

-Zawsze może nam posłużyć jako moneta przetargowa -Powiedział Shad.
-Co masz na myśli? -Zapytała Qvix, nadal wpatrując się w paznokcie.
-Możemy wymienić się z Darknessem za opłacenie najemników, za pomoc w walce z armią mroku lub na przykład za kawałek ziemi na Spatium.
-A ziemia ci tam po co?
-Jak armia Darknessa kiedyś wejdzie do Imperium, to z wieżowca nie będzie czego zbierać, a gdzieś trzeba będzie mieszkać i zbierać drużynę.
-Sorki, ale nie zgadzam się. Muszę mieć swój sprzęt. Nie możemy wynająć jakiegoś budynku gdzieś w Imperium?
-A chce ci się co miesiąc płacić kosmiczne ceny? Lepiej mieć stałą bazę. Zresztą sprzęt możemy przenieść na Spatium i co jakiś czas dokupować.
-Pomyślę. A skąd weźmiemy pieniądze na przenoszenie sprzętu i budowę bazy?
-Albo od Darknessa za Anubisa, albo z banków.
-Czyżbyś myślał o napadzie? -Uśmiechnęła się Nixie.
-Mhm. Bo czemu nie? Na Spatium nas nie wykryją.
-Daj mi czas do jutra. Pomyśle o tym.
Białowłosa wstała z fotela i zaczęła chodzić w kółko dookoła niej. Po kilku okrążeniach położyła się na oparciu kanapy głową w dół i uśmiechnęła się.
-A pójdziemy wieczorem do restauracji coś zjeść? -zapytała i poczochrała chłopaka po włosach.
-Jeżeli tak, to zgodzisz się na tą wymianę?
-Mhmm. Tylko bez sztuczek.
-No to oki. -Cień wstał i podszedł w stronę drzwi. -Idę coś szybko załatwić. Zaraz wrócę.
Nightmare skorzystał z telefonu na korytarzu i zarezerwował stolik w niedalekiej restauracji na godzinę 21:00.  Aktualnie dochodziła godzina 19. Shad poinformował Androidke, że może się powoli zacząć szykować. Niby jeszcze dwie godziny, ale wieczorny czas wydaje się schodzić szybciej. Czarnowłosy wziął szybki prysznic i wyprasował swój stary garnitur.  Po około 45 minutach był już gotowy do wyjścia. Zapukał do drzwi pokoju Qvix z nadzieją, że jest już gotowa. Ta otworzyła mu drzwi i stała w samym ręczniku.
-Ty już gotowy?
-A ty jeszcze nie? To co robiłaś tyle czasu, że dopiero się myjesz?
-Spokojnie, jeszcze jest dużo czasu. Usiądź na fotelu, a ja dokończę się szykować.
Po kilkunastu minutach dziewczyna była już w miarę gotowa. Oparła się o ścianę obok okna i oczekiwała, aż Shad podniesie się z kanapy.
-Tak idziesz do restauracji? -Zapytał, patrząc na Nixie, która była ubrana w "codzienne" ubrania.
-Co w tym złego? Równie dobrze mogę zapytać cię, czemuś się tak odjebał. Jedziemy do restauracji, a nie na czyjś ślub lub pogrzeb.
-Dobra, niech ci będzie. To jesteś już gotowa?
-Mhmm.
-No to chodźmy. -Uśmiechnął się i otworzył drzwi Nixie.
Po połowie godziny byli już w drugiej połowie Imperium pod restauracją "Light Star". Kierownik sprawdził rezerwacje i zaprowadził Qvix i Shada do stolika w głównej sali restauracji, po czym jeden z kelnerów podał im menu.
-No to niezła obsługa. Jeszcze nie usiadłam, a ci już lecą z kartkami. -Zaśmiała się robotka i zaczęła czytać.
...
-Coś już masz na oku? -Zapytał Shad.
-Hmm... Może rosół, a może... O, pierogi.
-Lubisz?
-Kocham. A ty co bierzesz?
-Chyba wezmę pierś z kurczaka w panierce.
-Ciekawe. Niezłe to menu.
-Nom. Całkiem spore i zróżnicowane.
Kelner przyjął zamówienia i po kilkunastu minutach przyniósł je do stolika.
-Coś do picia? -Spytał kelner.
--Dwa razy wodę.
...
Podczas jedzenia para rozmawiała o nowych filmach, które jakiś czas temu leciały w kinach, o swoich hobby, a nawet o swoich przeszłości. Po kolacji poszli do pobliskiego baru na piwo.
~Około godziny 23:25~
Podchmielony duet wracał powoli do wieży. Dookoła panowała ciemność, a jedyne światło padało z jednej latarni obok wieży i kilku okien z sąsiednich budynków.
-Przyznam, że dobrze się bawiłam. Dawno nie byłam z nikim na takim wieczorze.
-Miło mi to słyszeć.
Czerwonooki uśmiechnął się, oparł się o ścianę i pocałował dziewczynę w usta. Qvix lekko poczerwieniała i odwzajemniła pocałunek, po czym przytuliła się do Shada.
-Skoro już tak się zadziało, to chciałbym cię o coś zapytać. Chciałabyś być moją dziewczyną?

~Nix?

07 maja 2018

Od Nixie CD Shadowa

     Nixie spojrzała na wolno idącą postać, kryjącą się w cieniu okrycia. Była ona wyraźnie spanikowana, zupełnie tak, jakby czegoś się bała. I dobrze, powinna. Białowłosa zeskoszyła dwa metry przed ową osobę. Usłyszała cichy jęk zaskoczenia, czy może nawet wzdrygnięcie się. Uniosła głowę, jednocześnie nie spuszczając oczu z ukrytej twarzy. Wytężyła wzrok, badając rysy twarzy.
— A więc uciekłeś.

     Dziewczyna przeleciała wzrokiem po półce w lodówce, na której stały wszelakie, ogólnodostępne w Imperium rodzaje mlek. Od krowiego, przez owcze, aż do - jak to powinno być - kokosowego. Niestety w miejscu, gdzie miało zwyczaj się ono znajdować, pozostał tylko pusty papier. Najwidoczniej było mocno rozchwytywane przez mieszkających w okolicy ludzi, zwłaszcza, że spora ich część przeszła na tak zwany weganizm. Androidka nie szukając dłużej, zwyczajnie chwyciła opakowanie najlepszego, czystego kakao. Szybko udała się do kasy, zapłaciła, po czym wyszła, chowając papierowy karton do torby. Słysząc walący o dach deszcz, naciągnęła na głowę kaptur, od brązowego, połatanego płaszcza. Ruszyła czym prędzej przed siebie, nie zamierzając za bardzo zmoknąć. Zresztą - jej przewodom by się to za bardzo nie spodobało. Wiadomo więc, że przy każdej najmniejszej okazji, chowała się pod rynny, przymocowane do obskórnych, starych domów.
— Masz dziesięć sekund lub strzelam. — usłyszała w pewnym momencie, z drugiej strony budynku, przy którym była. Wyjrzała zza niego. Rozpoczęło się odliczanie. Androidka, wiedząc komu zaczęto grozić, uaktywniła broń.
— Niech ci będzie.. — osoba odwróciła się do niej plecami, przodem natomiast do nie kogo innego jak Shadowa.
— Nic mu nie rób. — Qvix wystąpiła, celując w cienia. Dawno tego nie robiła, bardzo. Miała wielką ochotę strzelić w towarzysza, jednak tego nie zrobiła. Widząc opuszczenie pistoletu, sama też odwróciła wylot reaktora. — To Fix. — mruknęła, wpatrując się w brązowowłosego.
     Fix był nie kim innym, jak chłopakiem, co kilka lat wcześniej, praktycznie ocalił ją od głodu - i z kolei od śmierci. Nie miała zamiaru pozwolić komukolwiek, na zrobienie mu czegoś. Wystarczyło, że pozwoliła na niesłuszne umieszczenie jego w więzieniu.
— Wracaj do domu. — warknęła do przyszywanego brata, sama natomiast rzuciła w Shadowa tak upragnionym przez niego kakao.
Prawie dwu metrowy mężczyzna spojrzał na nią z politowaniem. Doskonale wiedział, że nie powinien zostawiać swojej dawnej znajdy, z drugiej strony zdawał też sobie sprawę z tego, że nie słuchając, mogli oboje ostro oberwać po dupach. On raczej był uznawany za wroga premiera, Nixie zaś pracowała między innymi dla niego. Mężczyzna ukłonił się przed obojgiem, a następnie pognał w kierunku Gotham City.
     Qvix skrzyżowała ręce na piersiach, wpatrując się w jedną z uliczek. Szczerze mówiąc, nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Spojrzała spod ukosa na Nightmare, wzrokiem pytającym, czy wracają do wieżowca. Ten tylko pokiwał głową i rozpłynął się w powietrzu. Robotka wolnym krokiem ruszyła do siedziby Mroku.
     Białowłosa trzasnęła drzwiami, tym samym dając znać o swoim przybyciu. Z rozpędu skoczyła na fotel, rozsiadając się na nim wygodnie.
— Co robimy z Anubisem? — spytała, przyglądając się paznokciom w swojej lewej ręce. — Bo trochę szkoda, by tak się w lochach marnował.. — odwróciła głowę w kierunku Shadowa.
— Jak chcesz, to możesz do sama wiesz czego wykorzystać — czarnowłosy ruszył brwiami w dwuznaczny sposób.
— Wybacz, nie mój typ urody. — Nix puściła oczko. Wtuliła się w oparcie fotela.

Shadow?

04 maja 2018

OD Mishabiru CD Dorina

Powoli wchodząc w stan świadomości, czuł coraz większy ból szyi, jakby ktoś chciał mu urwać głowę. Podniósł się do siadu z głośnym stęknięciem, lecz zamkniętymi powiekami. Przyłożywszy dłoń do obitego miejsca, czuł niesamowite gorąco. Oberwanie od jednego z takich mięśniaków nie mogło się przecież równać z pogłaskaniem. Nawet nie miał możliwości swobodnego rozejrzenia się po pomieszczeniu. Jedynie chorymi obrotami wokół własnej osi, co nie było zbyt dobrym pomysłem, bo szybko zakręciło mu się w głowie.
Obmacawszy się dokładnie jawnie mógł stwierdzić, że zabrali im wszystko. Szczególnie zaczął tęsknić za płaszczem, w którym miał parę drobnych oraz klucze duchów.
- Masz z nimi jakieś układy? – zapytał, patrząc opatrunek partnera i podnosząc się ociężale z materaca. – Albo bardzo im na nas zależy…
Chłopak wzruszył ramionami, dość ofensywnie patrząc w obiektyw kamery umieszczonej w idealnym rogu pomieszczenia. Czerwona lampka równomiernie pulsowała, informując o chamskim obserwowaniu ich poczynań. Długo nie pobyli z sobą, gdyż już po chwili metalowe drzwi zostały otwarte z głośnym, i nadzwyczaj irytującym, zgrzytnięciem. W progu stanęli dwaj starzy znajomi wagi bardzo ciężkiej oraz drobniejsza, jednak wysoka, blond-włosa kobieta w laboratoryjnym kitlu.
Dryblasy wkroczyły do środka, bez problemu wyciągając obu albinosów na korytarz. Krótkowłosa palcami założyła kosmyk włosów za ucho, patrząc na nich z nieukrywanym zainteresowaniem.
- Jesteście braćmi? – jej głos był bardzo łagodny i przyjemny dla ucha, lecz sytuacja, w której się znajdowali, nie zachęcała do odpowiadania na jakiekolwiek pytania. – Szkoda, że nie chęcie rozmawiać. Mogłabym umilić wasze ostatnie chwile.
„Ostatnie chwile” nie zabrzmiało przyjemnie. Mieli szansę zaatakować, lecz niewiele by to dało, ponieważ nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. Najpierw obeznanie w terenie, potem jakiekolwiek podjęcie walki, chociaż czasu mieli niewiele, jeśli wierzyć kobiecie. Popchnięci przez mężczyzn, ruszyli za nią prostym korytarzem, prawdopodobnie w głąb budynku. Mijali wiele identycznych drzwi po obu stronach, z nieznaną zawartością za nimi. Może przetrzymywali więcej osób, kto wie? Na razie musieli martwić się o siebie.
Na końcu napotkali stalowe, rozsuwane drzwi, ówcześnie wymagające kodu. Przestronne pomieszczenie wypełnione było szumem działających maszyn, a szczególnie hałaśliwe było wysokie, cylindryczne naczynie, które na dole otoczone komputerami, wnikało w sufit, parę metrów wyżej. Obaj zostali zepchnięci na prawą stronę, wprost na ścianę, pod którą stały cztery szklane kapsuły. Wsadzenie ich do wewnątrz nie stanowiło największego problemu, gdyż wystarczyło lekkie uderzenie w zranione miejsca, co skutkowało chwilową niezdolnością do obrony. Zostali mocno przypięci skórzanymi pasami, po czym szklane kopuły zamknęły się z głośnym sykiem.
- Jesteście nadzwyczaj spokojni, pomimo świadomości o waszej rychłej śmierci. – Kobieta odwróciła się do nich tyłem i podeszła do jednego z komputerów przy cylindrze. Postukała palcami po klawiaturze, uważnie obserwując każdy z trzech monitorów, aż ponownie odwróciła się w ich stronę.
- Jak niby zamierzasz nas wykończyć? – Nieco przytłumiony głos partnera doszedł do uszu Alvareza, który ledwo go widział kątem oka.
- To zależy od paru czynników, ale mamy jeszcze chwilę czasu, więc mogę wam nieco poopowiadać. – Ponownie zaczesała kosmyk włosów za ucho, podchodząc nieco bliżej. – Imperium bardzo szybko się rozwija, co pewnie nie uszło waszej uwadze. Codziennie setki naukowców spędzają sen z powiek, by tworzyć coraz to nowsze technologie, jednak potrzebujemy do tego pieniędzy oraz dużych zasobów energii. Te dwie rzeczy zdobywamy dzięki wam, magicznym istotom. Wiele osób płaci pokaźne sumki choćby za palec. Co do energii… - Na chwilę obejrzała się na monitory, co by odnaleźć się w czasie. – Nauczyliśmy się wysysać z was magię i przerabiać ją na prąd, czy nawet używać do tworzenia broni. Odpowiednio skonstruowane kapsuły wyciągają wszystko, co się da, a ich szczelne zamknięcie uniemożliwia uzyskanie jakichkolwiek strat. Możecie mieć tyle szczęścia, że nim zacznie się cały proces, po prostu zemdlejecie z powodu braku tlenu, bądź pozostaniecie świadomi aż do samego końca. – Kobieta z lekkim uśmieszkiem przeszła przed nimi, zatrzymując się przy stalowym stoliku stojącym pod prostopadłą ścianą. Palcami przesunęła po ostrzach katany oraz mieczy, po czym ujęła pęk złotych kluczy. – Chciałabym wiedzieć, jak się tym posługujecie…
Ciężkie oddychanie odczuwali już dawno, jednak nie zamierzali tak łatwo odpuścić. Mishabiru zmaterializował katanę, którą odwołał jeszcze przed złapaniem, i elastycznymi ruchami nadgarstka począł rozcinać skórzane pasy. W momencie, kiedy została mu jeszcze jedna ręka oraz noga, coś przycisnęło wilkołaka do samego dna. Owa dziwna energia zaczęła również działać w górę, zadając mu cierpienie tak wielkie, jakby żywcem obdzierali go ze skóry. Dość szybko zaczął tracić siły, przez co nie mógł nawet uderzyć w szklaną kopułę. Chcąc jakoś zniwelować ból, zaczął szybko oddychać, jednak tyko wszystko pogorszył. Zużył cały tlen, który miał. Powoli zaczęły mu się pojawiać mroczki przed oczami, kiedy bliżej nieznana eksplozja wstrząsnęła pomieszczeniem.
Alvarez widział niewiele, ponieważ obraz okropnie mu się rozmazywał, a świadomość bujała się na cienkiej granicy pomiędzy przytomnością, a omdleniem. Zagłuszone wrzaski, wręcz rozdwojone, atakowały uszy Mishabiru, którego zmysły zaczęły szaleć. W pewnym momencie coś lub ktoś, wskoczył na jego kapsułę i począł czymś walić górny właz. Rozległ się głośny syk, po czym grube szkło zaczęło pękać, aż w końcu się rozpadło.
Wilkołak zaczął łapczywie wciągać powietrze, kiedy został całkowicie uwolniony. Zakaszlał parę razy, po czym z pomocą katany podniósł się z podłogi. Dwaj sterydziarze leżeli na ziemi, zaś nad nimi stał Dorin, a jego dłonie płonęły żywym ogniem. Jak? Skoro magia była wręcz tłumiona? Uwagę Mishabiru rozproszyła laborantka, która podbiegła do dalszych komputerów, prawdopodobnie w celu wezwania pomocy. Doskoczył do niej, po czym, omijając kręgosłup, przebił się przez jej ciało kataną.
- Przepraszam – szepnął i przeciągnął ją do ściany, by następnie zabrać swoje rzeczy ze stolika oraz podać towarzyszowi jego sztylety. – Skoro możesz używać magii, to rozwal to wszystko w cholerę, by na jakiś czas zaprzestali porwań.
W chwili wypowiadania ostatnich słów, ogień zgasł. Miał co do tego złe przeczucia.
- Nie mów mi, że…
- Nie mogę jej ponownie wydobyć. – odparł mężczyzna, potrząsając swoimi dłońmi.
Wilkołak przygryzł dolną wargę, podchodząc do komputerów. Wszystkie były zablokowane. Bez zapowiedzi wpadł mu do głowy pomysł, jak mogli się stąd wydostać.
- Zmusimy ich do ewakuacji. – Oznajmił, po czym wbił ostrza w te pieprzone ustrojstwa.
Powtarzał tę czynność na każdym po kolei, nie oszczędzając żadnych kabli oraz monitorów, a tym bardziej cylindrycznego naczynia, na które obaj się rzucili. Mishabiru długo tak nie podziałał, ponieważ czuł się okropnie wybrakowany. Maszyna zdążyła wyciągnąć z niego nieco życia. Opadł na ziemię, spoglądając na ledwo przytomną kobietę. Po raz kolejny pomieszczenie zawirowało mu przed oczami, gdy partner zaczął go podnosić. Sygnały alarmowe krzyczały, niektóre urządzenia zajmowały się ogniem. Ku ich zdziwieniu, drzwi do laboratorium otwarły się.

<Dorin? ^^>
Szablon wykonała Fragonia na rzecz bloga Wataha Karmazynowej Nocy. || Credits